Wykonanie
Jak Polak
daje na imię swojemu synowi?Klaus (od niemieckiego klauen czyli podwędzić)Dowcip usłyszany w Monachium :)Monachium czyli stolica ostatniego bastionu katolickiego na germańskiej ziemi. Przy okazji ulubione miasto Hitlera, a następnie, żeby utrzeć nosa nazistowskim Niemcom, które przegrały wojnę, główna siedziba
Radia Wolna Europa. Miasto, które najwięcej zawdzięcza faktowi, że nie zostało "wyzwolone" przez ZSRR :) Spowodowało to,
między innymi, że zostało jednym z wierzchołków trójkąta, wewnątrz którego nagromadzone jest najwięcej kapitału w tej części Europy. No i tu dochodzimy do cen. Ceny w Monachium są wysokie nawet jak dla Niemców, ale paradoksalnie to właśnie chęć zarabiania pieniędzy przyczynia się na korzyść takiego turysty jak ja. Ludzie są tu bardzo konserwatywni. Momentami nawet są betonami, choć to głównie w małych miasteczkach i wioskach, o czym w kolejnym
poście :), ale kasa jest ponad przekonaniami :)W gastroturystycznej wycieczce bardzo pomocny był przewodnik, do pobrania we wszystkich przybytkach wegańskiej rozkoszy np. lokalnym Veganz.

Ale wiadomo, że jedzenie to nie wszystko więc po drodze można było ujrzeć wiele ciekawych rzeczy. Baza noclegowa, dzięki uprzejmości Marty, z którą nie mogłem dojść do porozumienia w kwestii czy świat jest dobry czy zły (ja mówiłem, że zły :) ) , znajdowała się bardzo blisko centrum. Właściwie kilkaset metrów do
rzeki, a za nią już starówka.Rzeka to tam bardzo fajna sprawa. Taki wielki czysty górski potok. Zupełnie niepodobny wielkomiejskich rzek. W tle wieża robiąca za centrum meteorologiczne. Każdy jej bok pokazuje osobny aspekt aury.

Pomimo tego przepychu są też miejsca samoorganizacji tych, którzy mają mniejszy zasób portfela niż uznano tutaj za stosowne, a do tego nie chcą korzystać z rzeczy, które "łaskawie" dla nich przygotowano z takich czy innych względów.

W okolicy miejsce w którym kiedyś stała Bürgerbräukeller czyli wielka knajpa znana z przemówień pewnego jegomościa. Po
agresji na Polskę pewien stolarz zatrudnił się tam do remontu i podłożył bombę. Niestety Głównego celu nie dosięgnął, ale knajpa się zawaliła pogrzebując jego popleczników. Teraz stoi tam biblioteka i szkoła, a na miejscu są tablice pamiątkowe.

Tutaj coś tak
dziwnego, że aż trzeba było udokumentować.
Dziwnego tu, bo w takim Berlinie to byłby jeden z wielu tysięcy. DIY-owy ogródek w centrum czyli stary skwer zagospodarowany przez dzieci z pobliskiej szkoły.

Po drodze do centrum jeszcze viktualienmarkt czyli ceny
razy 4 dla turystów.

Niemniej jednak udało się kupić kilka ciekawych rzeczy po przystępnych cenach. Marynowane
karczochy, gołąbki z liści
winogron i
oliwki z
czosnkiem.

W końcu centrum i trzeba coś zjeść. Jeszcze tylko galeria handlowa żeby zrobić siku i można się rozglądać. Okazało się, że wewnątrz znajduje się tajska knajpka z zielonym V na wystawie. To sieciówka o nazwie Kaimug oferuje dania kuchni tajskiej w tym opcje wegańskie z pad thai z sejtanowym
kurczakiem. Pałeczki są, ale chyba tylko po to, żeby obsługa mogła się śmiać z turystów, którzy chcą się popisać, bo jak wiadomo w Tajlandii jemy widelcem i łyżką.

O godzinie 17:00 figurki na ratuszu się ruszają. Ratusz tylko tak fajnie wygląda ale ma zaledwie 110 lat, a swój kształt zawdzięcza fascynacji bawarskich władców średniowieczem. Ludwik II, za kadencji którego rozpoczęto budowę miał jeszcze kilka ciekawych budowli na swoim koncie, ale o tym w kolejnym
poście :)

Zaraz za nim wielki trawnik do piknikowania gdzie można w spokoju wypić
piwo lub co innego. W moim przypadku znany hipsterski
napój, z tym, że tu nie jest hipsterski, bo jest tani :)

Idąc dalej dochodzimy do miejsca, w którym powstrzymano pucz monachijski. Niezbyt skutecznie, bo Hitler nie został trafiony.

Później park gdzie też się można czegoś napić w spokoju nie rozglądając się czy funkcjonariusze wymiaru "sprawiedliwości" reperują dziurę budżetową.

W parku znany motyw
karpia na fontannach.

300 metrów od parku plac ofiar nazizmu.

Na koniec dnia
herbata w herbaciarni Tushita, gdzie mają wegańskie ciasta, a nawet dostali nagrodę od PETA2 jako najlepsza wegańska kawiarnia w Niemczech.

Na początku
plan był ambitny. Zwiedzać wegańskie restauracje. Jeśli chodzi o stricte wegańskie to wyszła tylko jedna Max Pett. Miejsce jest tak rozchwytywane (czyt. modne), że trzeba tam rezerwować stoliki. Na miejscu raczej ludzie stołujący się w modnych knajpach. Ja osobiście zjadłem regionalną potrawę bawarską czyli kluski z
serem i
szczypiorkiem w wersji vegan-gourmet, a moje towarzyszki palak
tofu, które nazwą zawdzięcza śladowym ilościom
tofu i coś na kształt "baraniej" kofty plus tzatziki i zestawu śródziemnomorskiego. Muszę powiedzieć, że dobre jedzenie i całkiem sporo, ale mają tu bardzo
drogi kompot, bo sprzedają jako bezalkoholowe Merlot :)

Jak ktoś
pije piwo to koniecznie musi odwiedzić Hofbräuhaus w samym centrum. Konserwatyzm konserwatyzmem, ale dopóki są ludzie skłonni zostawić tam pieniądze to i wegetariańskie menu można
mieć w ofercie :) Wegańskiego brak, ale i tak postęp.

Kiedy przekraczamy próg doznajemy szoku, bo budynek, który z zewnątrz wygląda niepozornie okazuje się być hangarem lotniczym :) gdzie gra bawarska muzyka na żywo, a kelnerki biegają z litrowymi (sic!) kuflami
piwa.

A niedaleko pomnik czerwonego kapturka, który u nas zostałby zniszczony. Bo czerwony :)

Jak ktoś potrzebuje dużo zieleni to w Monachium jest jej pod dostatkiem w parku angielskim. Jest tak duży, że można wewnątrz niego wyodrębnić kilka krajobrazów :) Jakby ktoś nie karmił z ręki gęsi to tu ma okazję. Sam park jest w okolicy dzielnicy przedwojennej bohemy choć ciężko sobie wyobrazić przedwojenną bohemę w takim
mieście :)

Gdzieś po drodze reklamy :)

Oraz propaganda - stop polonizacji Europy :)
Potem kawiarnia. Niezaznaczona na przewodniku, ale mająca wegańskie
cappuccino,
czekoladę i caffèmacchiato. Dopłata 20 centów do opcji wegańskiej :) Takich miejsc akurat jest pełno, a jak nie ma
mleka sojowego to bardzo są zainteresowani co to takiego :)

Na drugi ogień miała być restauracja Gratitude, ale bardzo szybko zostały wyciągnięte z wizyty w niej ciekawe wnioski. Mianowicie wchodząc tam można dostrzec w menu pozycje jakie się robi w domu na szybko typu gulasz z
ziemniaków itp. Ceny półtora
razy większe niż w innych knajpach. Na stwierdzenie, że nie do końca o takie jedzenie nam chodziło kelner stwierdza „Bo to jest wegańskie” :) Na zasadzie mam płacić za coś kupę pieniędzy tylko dlatego, że jest wegańskie, nieważne jak smakuje.Pasuje do tego pewna anegdotka, którą usłyszałem tam o jednym szamanie. Powiedział on, że był kiedyś w wegańskiej knajpie i zobaczył, że ci ludzie są jacyś smutni. Jak spróbował jedzenia to już wiedział dlaczego :)Zmierzam w tej historii do tego, że
póki co tego typu miejsca są jeszcze dla zupełnie innego targetu niż ja. Dla takiego, który jest gotów zapłacić wiele za byle co byle mu powiedzieć, że to modne i zdrowe.Tak jak ten sklep dla super vegan w pasażu handlowym :)

Natomiast miałem opowiedzieć o wniosku. Wniosek był taki, że od tej
pory wybór padał już tylko na knajpy z opcją wegańską, a nie wegańskie. Np. na zdjęciu danie w restauracji etiopskiej omocafe prowadzonej przez małżeństwo z Etiopii. Orgazm w gębie – w sensie smakowy :) Je się tam w sposób tradycyjny czyli bez sztućców.

Jak ktoś jest w Monachium tylko przejazdem to już na dworcu głownym jest przedstawiciel lokalnej
sieci fast foodów ze zdrową żywnością gdzie można zjeść coś wegańskiego. Dwóch gości dużo podróżowało i przywieźli ciekawy pomysł, jako alternatywę dla sałatek zalanych sosami majonezowymi :)

A na ulicy koło dworca sejtanowe kebaby. Choć w budce sprzedają też
mięsne. Dwie opcje – durum (w placku) i Donner (w ćwiartce
chleba tureckiego)

Mój z sosem
imbirowym, ale do wyboru jeszcze
pomidorowy, tzatziki i
buraczkowy.

Jednym z ciekawszych architektonicznie miejsc jest plac królewski. To plac defiladowy z symetrycznie ułożonymi
budynkami, które stanowią kwintesencję ówczesnej niemieckiej mentalności. Połączenie motywów ze starożytnego Cesarstwa Rzymskiego z wielkimi topornymi modernistycznymi klockami.Zdjęcie wykonane z ronda na środku placu przykrytego zadaszeniem na kształt budowli starożytnych, a za linią drzew kancelaria Kanclerza Adolfa I zwanego Szalonym :)

Idąc dalej widzimy dom Richarda Straussa, obecnie przerobiony na szkołę.
Potem burgerownia hamburgerei z opcjami wegańskimi i całkiem fajnym sposobem informowania klientów o gotowym zamówieniu. Każdy dostaje numerek, który wibruje i mruga w odpowiednim momencie. Na zdjęciu texanburger. Trochę suchy, ale
bułka bardzo dobra.

Na następnym placu wielka
piwna hala löwenbräukeller.

Klimat podobny do poprzedniej z tym, że brak muzyki i mniejsze
piwa, za to opcja wegańska w menu.

Gdzieś tam jeszcze ciekawe połączenia starego z nowym.

No i oczywiście to co weganie na wakacjach lubią najbardziej czyli miejsce zdobywania łupów. Na zdjęciu Schmalz, to taki raczej ekologiczny, ale trochę tańszy niż Veganz, który jest ulicę dalej, a w którym uzupełniamy to czego nie kupiliśmy w pierwszym :) No i oczywiście
Asia Markt :)

Jednak żeby nie było, że tam nie ma sztuki, bo jest, ale zamknięta w murach muzeów, ewentualnie na trawniku przed jak ta rzygająca postać.

W jednym z tych muzeów znalazłem nawet coś dla moich największych fanów :)

Ogólne wrażenia. Ceny wysokie, ale tego nikt nie kryje. Jedyne co było porównywalne na
mieście to
lody :) Jak napisałem, jest tyle miejsc z opcjami wegańskimi, że te stricte można sobie odpuścić no i na każdym
rogu falafele. Tylko pamiętajcie, że jeśli nie mówicie w tych barach po niemiecku tylko angielsku to nie używajcie słowa „without” tylko „NO” :)Samo miasto trochę jak polskie miasta po zachodniej stronie
kraju (w końcu ci sami budowniczowie :) ) tylko bardziej uporządkowane. Nie ma tam miejsca na zbyt wiele własnej twórczości jak to ma miejsce w artystycznym Berlinie. Tutaj wszystko jest niemal od linijki. Ludzie całkiem mili, bo albo przyzwyczaili się już do różnorodności , albo żadne pieniądze nie śmierdzą :) No i blisko góry, ale o tym w następnym
poście :)