Wykonanie
Nigdy nie robiłam, a zawsze chciałam spróbować. Nikt w mojej rodzinie i wśród znajomych nigdy jej nie robił, nigdy tez jej nie próbowałam: ani u kogoś, ani w restauracji, ani nigdzie. Przy
stole zaraz wywiązała się dyskusja: czy pascha jest żydowska? Włączyli się goście, że nie, że z południa: Grecja, Turcja, Albania. Coś mi ten kierunek nie pasował, raczej wschód: Rosja? I nie pomyliłam się za dużo, Pascha faktycznie pochodzi z kuchni rosyjskiej i ukraińskiej. Zaczęłam szukać i znalazłam kilka ciekawostek. Po pierwsze, tradycyjna rosyjska pascha ma kształt piramidy, która ma symbolizować gród Chrystusa. Wszystkie dodatki typu
cukier,
bakalie,
orzechy to symbol bogactwa, co jest nawet logiczne, biorąc pod uwagę, że kiedyś faktycznie były artykułami luksusowymi i nie każdego było na nie stać. Paschę można przygotowywać na dwa sposoby: na zimno i na gorąco. W drugim przypadku
ser robi się samemu, z
mleka,
śmietany,
jajek i
soku z cytryny, a
potem gotuje paschę na parze. W Polsce pascha nazywa się tez rodzaj słodkiego
chleba albo zbożowej polewki. Do paschy, przed jej schłodzeniem, nie powinno dodawać się
rodzynek. Można to zrobić po uformowaniu i schłodzeniu.
Rodzynki mogą się ześlimaczyć i nie tylko
mieć dziwny smak, ale sprawić, że pascha nie stężeje jak trzeba. Można nimi natomiast śmiało ozdabiać gotowy deser.
W mojej wersji pascha wyszła mięciutka, puszysta, nie zbita. Nie jest taką tradycyjną, która trzyma się sztywno. W konsystencji przypomina nieco sztywniejszy krem do
tortów. Jest przy tym leciuteńka i delikatna – napowietrzona jak chmurka. Nie da się jej kroić, dlatego najlepiej nakładać ją łyżką. Najlepiej smakuje posypana kawałkami
orzechów włoskich lub
skórką pomarańczową – sama w sobie jest bardzo słodka, a
orzechy czy skórka trochę równoważą jej
słodycz.
Białek, które zostały mi po dodaniu do
twarogu, nie wyrzuciłam, nie zamroziłam ani nie zrobiłam z nich
bezy, ale ubiłam z nich pianę i dodałam ją na końcu do masy – i chyba przez to jest taka delikatna.Moim marzeniem jest jeszcze zrobienie tradycyjnej paschy. Być może nawet z
serem własnego wyrobu. Teoretycznie dopiero za rok, praktycznie – wcale nie.
Składniki:1 kg
twarogu, trzykrotnie zmielonego lub gotowy w wiaderku4-5
żółtek (jeśli duże – 4, małe - 5)1/3 – 1/2 szklanki
cukruwanilia – ekstrakt lub
cukier waniliowy, wtedy
cukru zwykłego 1/3 szklanki1 szklanka letniego, wcześniej rozpuszczonego i sklarowanego
masła, najlepsze jest takie, które ma w sobie najmniej
wodyPokrojone
bakalie:
morele,
skórkę pomarańczową,
daktyle i
orzechy – byle nie
rodzynki!Przygotowanie:Są dwa sposoby na robienie paschy – wypróbowałam tylko drugi. W oryginale kolejność dodawania składników była inna, podaję więc oba (pierwszy oryginalny, drugi ten, według którego robiłam paschę):Sposób I:Ucierać 5-10 minut, dodać
bakalie i jeszcze raz wymieszać. Głęboką, półokrągłą miskę wyłożyć przezroczysta folią i przełożyć do niej masę. Włożyć do lodówki, żeby pascha porządnie się schłodził. Najlepiej zostawić masę na całą noc, a rano ostrożnie wyjąć, przekrywając miskę talerzem i odwracając do góry nogami.
Sposób II:Przełożyć
ser do dużej miski.
Żółtka,
cukier i
wanilię (ekstrakt lub
cukier waniliowy) ucierać w osobnej misce ustawionej na garnku z gotującą się
wodą, w kąpieli
wodnej, dopóki masa nie będzie jasna i puszysta.
Żółtka dodać do
sera.
Masło roztopić, sklarować (ściągnąć białą pianę z wierzchu) i przestudzone wlać do masy. Dodać
bakalie. W jeszcze jednej misce ubić
białka pozostałe po oddzieleniu
żółtek, z odrobiną
soli. Uzyskaną w ten sposób sztywną pianę przełożyć do
sera, delikatnie wymieszać plastikową
łopatką albo drewnianą łyżką tak, żeby masa była puszysta i napowietrzona. Głęboką, półokrągłą miskę wyłożyć przezroczysta folią i przełożyć do niej masę. Włożyć do lodówki, żeby pascha porządnie się schłodziła. Najlepiej zostawić masę na całą noc, a rano ostrożnie wyjąć, przekrywając miskę talerzem i odwracając do góry nogami.A
Królik I Groźny w roli obrońcy wielkanocnej paschy:
Szymon Hołownia, Monopol na zbawienie, pierwsze słowa wstępu (wspominałam juz chyba kiedyś, przy okazji Merde... Stephena Clarke'a, że jaki wstęp, taka książka)
Sięgnęłam po książkę Hołowni z rekomendacji i z poprzednich doświadczeń - no, powiedzmy, bardzo w przenośni, ale niech będzie - z poprzednich doświadczeń czytelniczych z Newsweeka. Nastawiałam się (oj, jak ja nie lubię się nastawiać, ale czasem zasłyszane opinie same wchłaniają się do mózgu) na religię na wesoło. I faktycznie. Było nie tylko wesoło, ale przy tym całkiem mądrze. Po hołowniemu mądrze. Aha! Właśnie, umie ktoś tak? To nie jest łatwe. Katolicyzm jest megapoważny. Jest trochę skostniały. Z wyjątkami, oczywiście, z których to wyjątków korzystam jak
mogę, a wyjątki nazywają się Dominikanie. Wystarczy przyjść w niedzielę o 20.15 do nich na mszę studencką, żeby zobaczyć jak potrafią żartować, śmiać się ze studentami, a oni sami - żacy w sensie - jak potrafią nie nudzić się na mszy, nie przewalać oczami i nie tuptać w miejscu spoglądając tęsknie w stronę drzwi. Książka Hołowni coś mi uświadomiła. Że to, jak jest, a często nie jest w polskim Kościele tak, jak być powinno, to nie jest norma. Według Hołowni, w czym mu wdzięcznie wtóruję, tworząc jednoosobowy chór kościelny, Kościół to ma być jasna instytucja, której pierwszym celem jest robienie wokół siebie tyle dobra, ile wlezie. I już. A kiedy to będzie spełnione, reszta pójdzie z górki. Ma być autentycznie. Dobrze. Ciepło, wyrozumiale i ufnie. Zdaje sobie sprawę, że to brzmi trochę jak banał. Ale przeczytajcie Hołownię i spróbujcie choć w części napisać o religii, która jest wymagającym tematem, tak, żebym nad jedną stroną kiwała głową, na drugiej się zastanowiła, a na trzeciej płakała ze śmiechu. No, spróbujcie.