ßßß
Ostatnie przedwielkanocne wypieki. Zaczyna się skromnie, małymi. Mam słabość do takich ciastek. W dodatku w szufladzie na słodkości znalazłam mnóstwo bakalii. Tak mnóstwo, że w dodatku i na sernik starczy, i na paschę. I jeszcze zostanie. Środowy plan działania uwzględnia jeszcze babkę - a jaką, to niech będzie wielkanocną kinder neispodzianką.Pieguski nakrapiane czekoladą, w czarno-czerwone ciapki: rodzynki i żurawina. Takie typowe domowe ciastka. Które pieką się w odstępach an dużej blaszce, rumienią się na wierzchu, a potem pachną waniliowo i przyjemnie chrupią w zębach. Najprostsze, najszybsze i najdomowsze. Jak ostygną, pach! do puszki, żeby były długo świeże. Puszka stoi w kuchni na blacie i co chwile ktoś przychodzi i podwędza po jednym. Blaszana pokrywka tylko co chwilę brzdęka.Takie mam miłe skojarzenia z weekendami. (Tak, wiem, że jest wtorek i weekend lata świetlne za nami). Bo niedziele są leniwe, powolne, z czasem na popołudniowe pieczenie ciastek. Trochę poczytać, trochę pogotować i posiedzieć sobie razem. Nie, żeby w tym czasie odchodziły jakieś intelektualne, mocnożyciowe rozmowy. My tylko razem czytamy. Każdy swoje, ale razem.
Eric Emmanuel Schmitt, Tektonika uczuć(o książce pisałam wcześniej TU - klik!)