Wykonanie

Zaczęło się od maila.
Oliwko,
będę piekła w niedzielę, nie chciałabyś razem ze mną...?I tak powstała dwa miesiące temu pierwsza Kuchnia do kwadratu, czyli
pora na sezon . Idea jest prosta. Obie umawiamy się na motyw przewodni - jako że kwadratowa kuchnia jest sezonowa, głównym składnikiem jest zawsze coś bardzo charakterystycznego dla danego miesiąca. W maju był to
rabarbar (i szarlotki z
rabarbarem), w czerwcu -
truskawki (czyli serniki
truskawkowe). Ale żeby nie było zbyt prosto, fundujemy sobie też niespodziankę: nie zdradzamy przepisu. Ba, nie zdradzamy sobie żadnych szczegółów poza tym, co to będzie. Rzucamy tylko hasło - tak jak w tym miesiącu:
borówki, lato, dla ochłody. Po czym pichcimy. W tym samym czasie, każda w swojej kuchni. W mojej, przepełnionej książkami i oliwkowej, pachnącej
cynamonem. Do ostatniej minuty przed opublikowaniem przepisów ja nie wiem, co przygotowuje
Oliwka, a
Oliwka - co ja.U mnie w tym miesiącu
lody borówkowe. A u Oliwki?
Lody, semifreddo, mrożony deser w pucharku? Lecę zobaczyć!

Lipiec jest bardzo
owocowy. Nareszcie na placach jest kolorowo, tak jakby wszystko co rośnie cieszyło się, że oto wreszcie nadeszło upragnione słońce (no dobrze, w obliczu ostatnich rewelacji pogodowych to wątpliwe, ale trzymajmy się tego, ze wyjątek jest najlepszym potwierdzeniem reguły), wyczekane wakacje i wytęsknione CIEPŁO. Więc bucha na straganach wszystkimi kolorami świata, soczystą
zielenią, dojrzałą czerwienią, różami,
pomarańczem, fioletami... I co spośród tego kolorowego bogactwa wybrać, co jest najbardziej charakterystyczne dla lipca, co się z nim najbardziej kojarzy?
Porzeczki,
maliny,
arbuz,
morele...
Jagody. W
Krakowie chyba
mówi się
borówki, chociaż zawsze mi się
myli, który region jak nazywa małe niebieskie kulki, od których ma się fioletowy
język i buzię. Pamiętam tylko, że w
Kraków mówi inaczej niż cała reszta Polski, ale dlaczego, to już nie wiem. I tak samo nie trzeba tego wiedzieć, rozumieć i tłumaczyć, jak niewytłumaczalne jest na
pole vs na dwór,
jeżyny vs ostrężyny, chrust vs
faworki, precle vs
obwarzanki, czy piszinger vs
andrut. Nawet durszlak w
Krakowie nazywa się druszlak.
Borówki już mamy. Teraz trzeba coś z nimi zrobić. A co lepszego jest w środku lata niż lody?

Robiłam już kiedyś domowe
lody waniliowe (klik!). Możecie skorzystać z przepisu na nie, dodając do masy w trakcie podgrzewania zmiksowane
borówki i dalej postępować według przepisu. Możecie też tak jak ja teraz zrobiłam - jako że letnie lenistwo zobowiązuje albo może bardziej dlatego, że nie mam maszynki do
lodów, z którą jest fajnie, szybko i prosto - kupić gotowe
lody waniliowe, tylko musza być dobrej jakości, i dodać do nich
borówki. Jak to zrobić? O tym w przepisie.
Lody jagodowe(dla bezmaszynkowców)Składniki:duże opakowanie (1 litr) dobrych
lodów waniliowych/śmietankowych - takich, jakie najbardziej lubicie30 dag
borówek (naszych
polskich, nie amerykańskich)płynny
miódpistacje - obrane i drobno posiekane
wafelki do
lodówPrzygotowanie:Zrobiłam
lody jagodowe w dwóch wersjach - ciemnej i jasnej.Wersja ciemniejsza, czyli bardziej jagodowa - wrzuć do blendera pół litra
lodów, czyli pół opakowania. Dodaj cztery duże łyżki
jagód, 3/4 łyżki
miodu i zmiksuj na gładką masę. Przełóż do szczelnego, próżniowego albo metalowego, pojemniczka, włóż do zamrażalnika. Co pół godziny wyciągnij pudełeczko, zamieszaj łyżką (
lody szybciej zamrażają się przy brzegach pudełka, jeśli nie zamieszasz, mogą powstać kryształki
lodu, które będą nieprzyjemnie chrzęścić w zębach). Po jakiś 2-3 godzinach
lody będą gotowe.Wersja jaśniejsza, czyli mniej jagodowa, ale nie mniej pyszna - postępuj dokładnie tak samo: wrzuć
lody i
borówki do blendera, tym razem dodaj jednak 1,5 łyżki
jagód i 1 łyżeczkę
miodu. Wszystko dalej rób tak samo.Podając, nakładaj po gałce do
wafelkowych rożków, posypuj
pistacjami i - mniam! - smacznego!

Ogłoszenie parafialne: Znowu na tydzień się z
Wami rozstaję. Choć piątkowa recenzja z cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! oczywiście będzie. Tym razem kierunek: północ. Morze! Wracam za tydzień. Postaram się jak zawsze odpisywać na Wasze maile i komentarze, choć może nie codziennie, ale na pewno na bieżąco :)

Simon Leys, Szczęście małych rybekNa tylnej okładce przeczytałam: Książki są boskie, a kto żyje bez nich, ten nie jest godzien życia - przekonuje każda ze stron tej niewielkiej i pięknej pochwały czytania. I owszem, jest pięknie, jest wzniośle, momentami zabawnie. Ale to chyba za wielkie słowa. Za bardzo mnie napalają, a gdy się tak nakręcę i oczekuję co najmniej książkowego odpowiednika cuda na kiju, okazuje się, że jednak nie do końca cud i niekoniecznie na kiju. Choć książka jest bardzo warta przeczytania. To zbiór felietonów francuskiego publicysty, Simona Leysa, jego "wypisania" na tematy książkowe i okołoksiążkowe. Nie za długie, bez zbędnej treści i z niesamowicie fajną okładką - jedyne czego szkoda, że cała książka właśnie tak nie wygląda - mam już książkę chowaną do pudełka, mam książkę na gwoździu, mam kilka trójwymiarowych książek-rozkładanek. Jak fajnie byłoby do tego
grona dołączyć taką w kształcie twarzy.