ßßß
Jak jest brownie, to i blondie. Ale miałam na to ciasto ochotę! O ile przy brownie oczywistą niedyskutowalnością jest, że trzeba dodać do niego mnóstwo dobrej czekolady, o tyle blondie nie ma żadnych "musi być", żeby było jaśniejszą wersją czekoladowego kwadracika. Czyli: róbta co chceta, wrzucaj co masz.Małe, kwadratowe, z jabłkami. Marzec i kwiecień skąpią owoców: na kleparzu jeszcze się nie zaczerwieniło od truskawek (a jeśli się czerwieni, to nieśmiało i raczej z napsikanymi na wierzch różnymi brzydalami spożywczymi), a już ciężko znaleźć dobre pomarańcze. Są kiwi i banany, czyli owoce pełnoroczne. W ich przypadku wyrażenie "sezon na" nie funkcjonuje. Są przez cały rok, z małymi okresami, kiedy jest albo dobre kiwi, albo lepsze kiwi. Niżej niż dobre nie schodzi. A więc - do czego zmierzam - jest sam środek takiego antyowocowego sezonu i trzeba wykorzystać, co jest. Są jabłka, a w słoikach na blacie dodatkowo orzechy i daktyle. Daktyle słodzą, orzechy chrupią, a jabłka - jabłka wiadomo. Są dobre i już.
Wiosennie odświeżam sobie półki. Jedni zabierają się za wiosenne porządki (mały wtrąt: zawsze fascynowała mnie idea wielkiego sprzątania przed świętami - czy przed świętami faktycznie jest brudniej, że trzeba się bardziej nalatać z puszkiem na kiju i wciągorurą od odkurzacza?), drudzy za siebie samych, bo na wiosnę to już wypada (dieta, dieta jak nic - od jutra, od poniedziałku, od następnego miesiąca). A ja w ramach Projektu Wiosna przywlekłam do domu świeże książki. Jest sam środek trwającego już od środy Światowego Tygodnia Książki (13-19 kwietnia 2011), trzy dni przerwy i następne świętowanko - Światowy Dzień Książki, w sobotę 23 kwietnia. Nie miałabym nic przeciwko całemu miesiącowi z książką. Albo kwartałowi. Albo rokowi. Chociaż rok książki właściwie można zrobić sobie samemu, nie potrzeba do tego specjalnie organizowanych obchodów. Wystarczy czytać.

No dobrze, zdaję sobie sprawę, że czwarty raz wywlekam książkę tego samego autora, ale, uch, ja go lubię. Jak dotąd razem z nim lubię jego każda książkę. Przeczytałam kilka, a mam zapędy na przeczytanie wszystkich. Tym większa przyjemność, że są cudnie wydane (brawo wydawnictwo Znak) - prosto ilustrowane okładki z pojedynczymi obrazkami, nieprzeładowane graficznie. Idąc tym tropem, tak samo jest w środku. Nie banalnie, a prosto. Nie zagmatwanie, a ciekawie. Schmitt ma swój charakterystyczny styl i biorąc pod uwagę, że tym stylem pisze już trzynastą książkę, prawdopodobieństwo, że zacznie się po prostu powtarzać powoli sobie wzrasta. A on jednak nie pisze tego samego. Przy całym jego uwielbieniu dla roztrząsania miłości na milion trzysta sposobów, nuda mi do niego w ogóle nie pasuje. Tektonika uczuć jest moją książką kanapową - sobotnie przedpołudnie, cyk cyk słonko, ciastko, święty spokój. Trochę na poważnie, trochę na śmiesznie, trochę do zastanowienia. I tak jest w książkach pana Francuza, na podstawie których powstają kolejne sztuki teatralne i który jest tak pogodny, że nawet jak się nie uśmiecha, to się uśmiecha.