Wykonanie
Mistrzem kuchni nie jestem, nie twierdzę nawet, że umiem gotować, ale próbuję. Od paru miesięcy próbuję coraz częściej, coraz mniej korzystam z gotowych dań czy fiksów, w dodatku kombinuję modyfikując przepisy tak, żeby zawierały składniki, które akurat mam pod ręką, często zaczynam z pomysłem na coś, a w efekcie wychodzi coś zupełnie innego... a właściwie to czasem coś fajnego wyjdzie, czasem wręcz przeciwnie. I na przekroju tych ostatnich miesięcy zaobserwowałam, że są trzy przypadki, w których zamieniam się w prawdziwego kuchennego ninję, moja kreatywność sięga zenitu i chce mi się kombinować.Pierwszy przypadek to właśnie nieudane eksperymenty. Coś nie wyjdzie. Ale przecież nie wyrzucę! Na zrobienie tego czegoś poświęciłam swój czas i ileśtam składników, w dodatku zazwyczaj coś robię, bo mam na to ochotę, najczęściej nie chce mi się już wymyślać nic nowego i nie zawsze mam więcej produktów... Więc kombinuję :)Tak właśnie powstało "ciasto". Cudzysłów jak najbardziej zasłużony. W roli głównej: niewyrośnięte muffiny. Kilka sprawdzonych przepisów niby na nie mam, ale zachciało mi się
kakaowych. Nie dość, że nie wyrosły to w smaku były mocno wytrawne (
kakao też było bez
cukru) i trochę twardawe... Zaraz po wyjęciu z piekarnika i tak zjadłam dwa do
kawy, bo baaardzo miałam na nie ochotę. Po prostu przekroiłam je na połówki i posmarowałam
serkiem śmietankowym i trochę dodałam
cukru z
wanilią (nie mylić z wanilinowym!). I było nieźle - ale nie dałoby się tak zjeść pozostałych 8 sztuk... Więc powstała moja wariacja na temat kopca kreta :P

Prosta sprawa, muffiny wylądowały w misce i zostały zalane
budyniem waniliowym. Po zastygnięciu budyniu powstało nieregularne ciasto, na tyle smaczne, że zjadłam je w dwa dni - dodatkowego
kopa uzyskałam polewając kawałki
syropem klonowym lub
likierem Bailey's ;)Drugim przypadkiem, kiedy ostro kombinuję jest moment kiedy coś
traci ważność albo widać, że zaraz nie będzie już się nadawało do jedzenia. No bo przecież nie wyrzucę. Więc patrzę co wykorzystać muszę, co mam dodatkowego, coś się z tego składa. Przejrzałe
pomidory robią dobrą bazę do
sosów, jak
ser już mi nie pasuje na kanapkę to ląduje na cieście francuskim i są minipizze. Bo
ciasto francuskie praktycznie zawsze mam w lodówce. I właśnie się tak zdarzyło, że cały rulon
ciasta francuskiego kończył ważność... Tu właściwie obeszło się bez kombinowania. Do ideału trochę im brakowało, ale złe nie były...
Faworki :)))Nie wiem, czy można bezkarnie je
faworkami nazywać, ale przynajmniej były w odpowiednim kształcie i posypane
cukrem pudrem, a część również
przyprawą korzenną. Do
kawy jak znalazł.Trzecią sytuacją, w której kombinuję jedzeniowo są... resztki. Znowu - nie wyrzucę, a nie zawsze mam ochotę dwa dni z
rzędu jeść to samo. Albo zostaje za mało, żeby była z tego kompletna porcja.Na przykład
ryba. Z
ryżem. Z jednym z tych torebkowych
sosów, bez których bym sobie poradziła, ale dostałam, a jak już dostałam to i wykorzystałam. Obiad zły nie był, ale porcja bardziej dwuosobowa. No i nie było aż tak dobre, żebym chciała na drugi dzień go powtarzać. Rano pomyślałam o przerobieniu pozostałości na kotlety, ale akurat nie mam
jajek ani ochoty na spacer do sklepu... Miałam za to świeże
ciasto francuskie :)I tak...
Rybno-
ryżowe pozostałości rozdziubałam widelcem i powstał farsz...

Farsz napełnił pierożki z
ciasta francuskiego. Pierożki wylądowały w piekarniku na pół godziny (180st) i...

i wyszły takie :)Trochę blade, z braku
jajka do posmarowania ciasta. Nie byłam pewna czy nie wyszły za suche, więc dodałam jeszcze sos
chili z
kolendrą i
limonką. Za suche nie były, ale sos i tak pasował :)Takie 6szt. w ramach lunchu było i smaczne i sycące.Pewnie, że czasem fajnie jest znaleźć fajny przepis, iść do sklepu z listą zakupów i zrobić wszystko od A do Z. Ale jednak wielką satysfakcję
daje wyczarowanie czegoś z... niczego. I świadomość, że jeżeli za oknem ziąb czy plucha, to można jakoś obejść się bez spaceru do sklepu. Bo jest się Kuchenną Ninja!