Wykonanie
Wegetarianka zostałam w V kl. podstawówki. Nie było wtedy internetu. Po prostu tak podpowiadał mi młodzieńczy bunt,
serce, intuicja... Trwałam w tym postanowieniu przez 10 lat - do II roku studiów.
Potem się zakochałam i górę wzięły przesądy...- że mężczyzna to musi jeść
mięso- że jak nie ugotuję tradycyjnego obiadu, to nie
będę umiała zbudować szczęśliwej rodzinyNo i zaczęły się "lata
mięsne" - łącznie 9 lat. Na początku
ryby,
potem mięsa. Zaczęłam kupować hobbystycznie książki kucharskie, które w tym czasie jak
grzyby po deszczu jawiły się w księgarniach.
Żeberka w miodzie,
golonka,
kiełbasy,
kabanosy, kotlety,
watróbki... Generalnie spacjalizowałam się w
mięsie i rybach. Ostatecznie w Kuchnia TV z fascynacją oglądałam programy "Bizarre food" i inne o kuchnaich świata, najdziwniejszych potrawach... Lubiłam
owoce morza, nauczyłam się robić sushi...ogólnie - wydawało mi się, ze interesuję się po prostu kuchnią. Ale lata leciały, z czasem jakość
mięsa w Polsce zaczęła się pogarszać,
wędliny coraz bardziej śliskie i chemiczne,
kurczaki coraz większe No i coś co sprawiało, ze nie umiałam się cieszyć z gotowania. Niby mnie radowało, ale jednak...powracająca świadomość: stos kości po skrzydełkach na ostro...Aby się najeść trzeba tego ze 2 kilo...
Potem tyle tych skrzydełek- górka kości, już nie z jednej istoty - ale z tak wielu, których się nawet nie widziało...No i zdrowie - depresja - to już bez komentarza, otyłość - "dobiłam" do 96 kilo, choroby cywilizacyjne, astma, nerwice... Nie było to wprost związane, ale wahania nastrojów...przygnębienie, brak energii i ciągły głód, apetyt...i swoiste obrzydzenie do
zieleniny: ochota na
kabanosa, na polską, na
camembert...A nie na warzywa, a już na pewno nie na surowe... I tak leciały lata. Do czasu.- Gdy zadbałam trochę o zdrowie (zmieniłam pracę z nocnej w hałasie i
dymie nikotynowym), astma ustąpiła, na tyle, że nie
brałam już
leków. Ale wciąż czułam chroniczne zmęczenie. Przytłoczenie, ciężar, "
absolutna niemożność". Czasem takie, że podejrzewałam u siebie cukrzycę, ale badania to wykluczyły. Napady senności, depresja- brak sił na podjęcie zobowiązań. Lęki. Wtedy też udało mi się kupić działkę ogrodniczą, gdzie posadziłam warzywa,
zioła,
porzeczki, było tam mnóstwo drzew
owocowych...istny raj dla "ofiary systemu" - ale także miejsce do kontemplacji, którego tak bardzo, bardzo potrzebowałam. Bez ludzi. A po roku zaczęłam chodzić na kijkach Nordic Walking.- Na działce odzyskałam ukojenie. W ciszy, wyzdrowiałam z tzw. "zespołu przeciążenia sensorycznego" - reagowałam
lękowo na hałasy, głośną muzykę...- Na kijkach nordic walking odzyskałam sprawne krążenie, poprawiłam oddech, ruszyłam wysiłkowo endorfiny, poprawiłam kondycje długotrwałą, długodystansową...-
Potem wyjechałam zawodowo na kilka tygodni i w zasadzie ograniczając wydatki zaczęłam żywić się w najtańszej dostępnej restauracji- był to pobliski bar z
sieci Green Way. Po 3 tygodniach mieszkania w bursie szkolnej, gdzie nie mogłam po swojemu gotować, ani
mieć czegoś (
kabanosów,
sera) do podjadania, bo nie miałam w pokoju lodówki, żywiłam się tymi daniami z baru. Przez 3 tygodnia schudłam z 86 kg do 81kg. Minęły wachania nastrojów i ustały napady zmęczenia i senności.- Jednak wróciłam do domu, i niestety wróciłam do starych nawyków. W ciągu kolejnego roku przybrałam do 96 kg. Oczywiście znów robiąc sobie "smaczne jedzenie", które mnie nie nasycało, które mnie wycieńczało - fizycznie i było ciężarem, brzemieniem i jedną wielką smugą cienia, po którym czułam się jeszcze bardziej zmęczona niż byłam przed jedzeniem.- Wtedy to, próbując dotrzeć do sedna swoich spraw, których niemal wszystkie już porozwiązywałam, odplątałam itd - sądziłam, że nic już nie zostało, zatem - depresja musi
mieć (dziedzicznie) podłoże jednak organiczne - więc zaczęłam leczenie antydepresyjne inhibitorami zwrotnymi serotoniny (setaloft). Pomogło na stany
lękowe, ale w wielu innych sprawach pogorszyło mi drastycznie samopoczucie. Także w aspekcie etycznym - niestety nastapiła znieczulica, tzw rzadki efekt uboczny o nazwie "spłycenie uczuciowe". Nie czas i miejsce teraz na opisywanie jak drastyczny miało to wpływ na późniejsze moje działania, wybory...Co jednak ważne - zrozumiałam dzięki temu, że wszystko poprzednio ze mną było w porządku! Po prostu człowiek jest wrażliwy. Czasem jeśli go coś przygnębia, to może to słusznie go przygnębia!!! Wiedziałam już, że
leki to nie dla mnie. Tylko, że wpływu tego cholerstwa na organizm nie jest tak łatwo się pozbyć. Ostrzegam zatem przed pochopnymi decyzjami. To ma ogromny wpływ na świadomość. Pewnie kogoś wyleczyło, np. z
pzry skłonnościach samobójczych, atakach an siebie. Ale w moim przypadku, to ucinanie myśli i niemożnośc skupienia się, ciągłe zapominanie i brak wskazówek emocjonalnych związanych z postępowaniem etycznym - w moim przypadku było to "wyleczenie pacjenta na śmirć". Zupełne
wymarcie jakichkolwiek busoli wewnętrznych. Na szczęście pamiętałam, "co bym czuła", ale to było kalectwo emocjonalne, takie wyobrażanie sobie. Istny DEXter Morgan ;) Odstawiłam wtedy właśnie
leki i ruszyłam aby spróbować zatem przywrócić "system" ;/ - z kijami do nordic walking. Czasem ciężkość (96 kg przy 170 cm) - powodowała małe niedomagania, ale zaczęłam się rozglądać za czymś pożywnym i przypomniałam sobie kiedy to ostatnio czułam się dobrze fizycznie? Czy jem śniadania? Czy nie jem na noc?- No i... Przypomniał mi się Green Way, z jego
kaszami, surówką z
kapusty...W tym też czasie czytałam w necie, o wpływie jedzenia na nastrój, szukając spraw związanych z ruchem, rekreacją,
sportem - zaczęłam interesować się metabolizmem... i jakoś tak trafiłam na strony związane z chodowlą zwierząt....- Zobaczyłam film Earthlings - Ziemianie. Wstrząsajacy. Tego też dnia dobitnie uświadomiłam sobie, że moje przygnębienie było zwykłym wołaniem organizmu, owszem organicznym, ale nie związanym z kliniczną depresją a z tym, że "jesteśmy tym co jemy", tym co robimy w świecie. Czułam, jakbym znalazła ostatni klocek, brakującą wskazówkę, której szukałam przez ostatnie kilka lat. A tym brakującym elmentem była, a jakże! - zwykła wegetariańska dieta. Takie proste! Wiedziałam już, że i moje intuicje miały sens, tylko, że organicznie znaczyło : "dietopochodnie" a nie "dziedzicznie" jeśli chodzi skłodnności do depresji i stan umysłu spowodowany chemią organizmu! To, że
mogę, że wracam do wegetarianizmu, że moja decyzja sprzed lat była słuszna...Nie wiedziałam czy mam się cieszyć czy smucić, że ...taka byłam tępa, jakbym mózg miała zasnuty przez ostatnie lata! Te 10 lat "pomiędzy" to były lata chlania, palenia, niezdrowej pracy i nieszanowania wskazówek organizmu...Kompletnego ignorowania wołania ciała o zdrowie, powietrze, światło, ciszę...- Poznałam i przeszukałam inne strony o tzw. chowie wielkoprzemysłowym zwierząt..., przeszukałam fora rzeźnicze aby sprawdzić, czy to naparwdę prawda, czy sprzedają takie urządzenia jak na filmach... Przypomniały mi się własne przeczucia i skrupuły co do górki kości ze skrzydełek, smutek i zmęczenie z powodu odżywiania się tłuszczami i
białkami w diecie...i to, że to było jak kotwica, która przeszkadza w skupieniu. Trzeba było to tylko odczepić, oczyścić i zregenerować organizm. I najważniejsze ze wszystkiego - mniej przyczyniać się do cierpienia . Wiem też, że w miarę jak uczę się gotować zbilansowany pokarm, odchodzę też już całkiem od
nabiału w kierunku diety wegańskiej.- Zaczęłam szukać wnecie i otworzyła się skarbnica
wiedzy...O tym skąd bierze się głód na świecie, ten narastający sprzeciw, co do wielkoprzemysłowej hodowli, która jest niegodna i okrutna, i uświadomiłam się ekologicznie aby
rzec w
skrócie :)- Kupiłam filtr do
wody dzbankowy, alby nie kupować tyle butelek plastikowych, zainteresowałam się alternatywną chemią gospodarczą (
orzechy piorące), kosmetykami (np. kryształem ałunu), no i w końcu się uspokoiłam trochę. Dotarło do mnie ostatecznie, że to nie były moje depresyjne stany czy przeczucia, w tych poszukiwaniach kulinarnych prawdziwych smaków bez glutaminianu, i innych dodatków np. w przyprawach, i tego stanu permanentnego przygnebienia zamiast radości z gotowania. Radość - takie zapomniane w moim słowniku słowo. Wystarczyło to wszystko razem skojarzyć, aby powróciła radość z gotowania!- Teraz od jakiegoś czasu oglądam wegetariańskie blogi, wczytuję się w te wspaniałe przepisy, odkrywam, że wegetarianizm to nie jest buła z
serem i szusz
sojowy typu flaki i burgery, zamienniki - jak to było dostepne, gdy zaczynałam mając 12-13 lat....- Cóż. Schudłam na razie 13,5 kg, nie jest mi ciężko, minęły wahania nastrojów, nie bywam głodna, gotuję z większą radością niż poprzednio, a przede wszystkim w końcu GOTUJĘ Z WDZIĘCZNOŚCIĄ :) Cieszę się kolorami, kształtami, czasem gapię się na warzywa zanim je pokroję - takie są piękne i doskonałe, jak je natura stworzyła. Z zcasem przestałam tez większosc gotować i latem nie widzę potrzeby większego przetwarzania żwyności dostepnej i jadalnej na surowo. Zimą zaś, w naszym klimacie uczę się stosowania kuchni wg.
wiedzy chińskiej - pięciu przemian. Samych wegetariańskich książek kucharskich takich albumowych mam już ze 20 sztuk - są bardzo inspirujące, no i księga Pitchforda - Odżywianie dla zdrowia.No i tyle :)