Wykonanie
Instytut Kobiet to takie brytyjskie Koło Gospodyń Wiejskich. Powstał w 1915 roku w celu zintegrowania kobiet w mniej zaludnionych terenach i zachęcenia do robienia zapasów i produktów żywnościowych w tych ciężkich wojennych czasach. Okazało się, że takie Instytuty Kobiet urosły w siłę i całkiem dobrze radziły sobie nawet, gdy lata kryzysowe minęły. Pod patronatem Instytutu powstały szkoły gotowania, kółka zainteresowań, a nawet chóry i trupy teatralne. Kobiety też dużo czasu poświęcały na prace charytatywne. Co roku, dochód ze sprzedaży świątecznych ozdób i wypieków przekazywały potrzebującym. Miały też swoją audycję
radiową i program telewizyjny, w którym uczyły jak tanio i oszczędnie gotować i jak przerobić mundur wojskowy na elegancki płaszczyk dla córki:)Największą sławę zdobyły kobiety z wioski Kettlewell w hrabstwie York. Dziewczyny chciały ufundować wygodną sofę do poczekalni dla szpitala, w którym na
raka zmarł mąż jednej z nich. Postanowiły wydać kalendarz, na którym będą pozować nago, ale nie na golasa:) Miały nadzieję, że uda im się sprzedać "parę" kontrowersyjnych egzemplarzy i uzbierać około 1000 funtów. Kalendarz zrobił furorę i dziewczynom udało się osiągnąć cel większy, niż 1000 funtów - uzbierały ponad 2 miliony funtów do dnia dzisiejszego. Pieniądze przekazywane są fundacji zajmującej się walką z
rakiem. W 2003 nakręcony został film w hollywoodzkiej obsadzie, a całkiem niedawno "Dziewczyny z kalendarza" trafiły na deski teatru muzycznego w Londynie.

Trzynaście lat minęło od pierwszej edycji , a kalendarz wciąż sprzedaje się jak świeże bułeczki. Polecam film z całego
serca, bo piekna to opowieść, należy tylko pamiętać, że wiele tematów zostało podkoloryzowanych dla uatrakcyjnienia fabuły. Dziewczyny nigdy się nie pokłóciły i zawsze na siebie mogą liczyć, dalej szczęśliwie żyją w swojej małej wiosce, nie szukając rozgłosu i nie dbając o fortunę. W filmie przedstawione jest to trochę inaczej. Na początku roku, "kalendarzowe" gwiazdy zapowiedziały, że trzynasta edycja kalendarza jest ostatnią i przechodzą na zasłużoną emeryturę, nie będą się więcej rozbierać:)Wracając do samego Instytutu i ich książek kucharskich. Całkiem niedawno dostałam taka książkę w prezencie od Portiferole z bloga http://wyspy-bergamuta.blogspot.co.uk/ i postanowiłam, ze choć raz na parę miesięcy
będę gotować jak Brytyjska Gospodyni Wiejska, z tą różnicą tylko, że jednak pozostanę w ubraniu:)
Pomarańczowy pasztet z
tuńczyka4 puszki
tuńczyka w wodzie1
pomarańcza1 zielona
papryczka chili2
jajka3 kromki suchego
chlebasól /
cukier do smaku
bułka tarta i
masło do posmarowania formy
Tuńczyka dobrze odcedzamy z
wody, dodajemy skórkę startą z połowy
pomarańczy i sok z całego
cytrusa. Dwie kromki
chleba ścieramy na tarce lub mielimy w maszynce. Ja zawsze biorę
chleb tostowy i zgniatam w kulkę, trę na tarce z dużymi oczkami. Siekamy papryczkę oczyszczoną uprzednio z nasionek, dodajemy
jajka, szczyptę
soli i
cukru do smaku. Dokładnie mieszamy na jednolitą masę. Keksówkę (1kg) smarujemy
masłem i posypujemy
bułką tartą. Piekarnik nastawiamy na 180C i pieczemy przez 40-50 minut.


Zamiast
pomarańczy można dodać grapefruita. Papryczka to mój wymysł i uważam, ze pasuje wyśmienicie, ale można pominąć. Przepis oryginalny jest na 2 puszki
tuńczyka, ja zwiększyłam, bo z dwóch puszek to jakieś maleństwo by wyszło. Co do nazwy, w przepisie podane jest "pate" czyli pasztet lub pasta. Według mnie na pasztet to trochę za suche, bardziej chyba pasuje nazwa pieczeń.

Kroi się bardzo ładnie i jest smaczne. Świetne na kanapki z odrobiną dipa
ogórkowo -
koperkowego na bazie
jogurtu. Polecam:)