Wykonanie
Wróciłam. Chwilkę przed szesnastą przekroczyłam próg naszego mieszkanka (zaraz za Ptysią, tuż przed C.). Mężczyzna tylko się przebrał i pojechał do pracy,
wróci prawdopodobnie dopiero jutro. Ja
piorę i... Wgapiam się w monitor. Ileż tu się działo! Tydzień bez internetu to mnóstwo czasu.Parę słów o tym, gdzie się podziewałam. Otóż Rodzice C. wynajęli dom letniskowy na Langeland, w Dageløkke. Duży (pomieścić dziesięć dorosłych osób, jedną prawie, aktywnego trzylatka i trzy psy to niemały wyczyn), ze wspaniałym ogrodem, w dodatku z naszej sypialni mieliśmy cudny widok na morze. Najbliższa okolica dostarczyła nam przyjemnych wrażeń - niewielka przystań, regularnie odwiedzany sklepik z
lodami, plaża i oczywiście morze. Dumna z siebie jestem niesłychanie, gdyż wykąpałam nie tylko stopy, ale też łydki i kolana, co było całkiem sporym wyzwaniem. Co prawda C., Alice i Klinge wykąpali też resztę siebie, ale podejrzewam, że to jakaś duńska mutacja genetyczna, pozwalająca im na znoszenie temperatur niższych niż przeciętny śmiertelnik. Tak w ogóle to się zastanawiam, jak to jest, że kąpiel w morzu mimo, że palce niemal odpadają z zimna, sprawia jakąś
dziwną przyjemność. Jako dziecko byłam w stanie taplać się w lodowatej wodzie, z sinymi ustami tłumaczyć Mamie, że wcale a wcale nie jest zimno i jeszcze tylko pięć minut . Hmm...Spacerowaliśmy też po okolicy, w chłodne wieczory graliśmy w gry planszowe, karty i kości, a nawet zdarzyło nam się siedzieć przy ognisku (taki otwarty ogień ma w sobie coś ...). Jeździliśmy też w nieco odleglejsze zakątki - byliśmy na basenie, w starym młynie, najbliższym, niezwykle urokliwym miasteczku, a dzisiaj rano zwiedziliśmy fort, w którym największą niespodzianką był dla mnie MIG ze Słupska, na którym wszystkie napisy były po polsku (czego się zupełnie nie spodziewałam). Była też łódź podwodna, która przyprawiła mnie o lekką klaustrofobię i pokaz straży pożarnej (w iście brawurowy sposób ugasili pożar auta). Pogoda nam dopisała - w niedzielę i dziś była zdecydowanie najlepsza, jednak jak na duńskie możliwości, nie ma co narzekać. Nie padało dużo, nie wiało za bardzo, a i słonko pokazywało się co jakiś czas.Jeśli chodzi o jedzenie - gotowaliśmy na zmianę. I, wierzcie lub nie, obiad dla tylu osób to nie aż tak ekstremalne przeżycie, jak myślałam. Owszem, wymaga pewnej dozy fantazji i cierpliwości, ale można . Z C. przygotowaliśmy spaghetti bolognese i gulasz z ziemniaczanym musem (we czwórkę obieraliśmy
ziemniaki, i zajęło nam to pół godziny!). Poza tym były frykadelki, hamburgery z grilla,
ryż z sosem by Husi i brazylijskie odwracane ciasto z
bananami i
ananasem. Do tego
truskawki w
śmietanie,
arbuz i
melon. Widziałam też największą w swoim życiu
marakuję - była wielkości
owocu mango. Smakowała standardowo, jak to
marakuja, choć była nieco słodsza od tych, które normalnie kupuję. Cóż - prezent prosto z
Brazylii. Pierwszy raz
jadłam też pieczone pianki marshmallow - pyszne, ciepłe, ciągnące... Bajka.Jednym słowem - same pyszności. A zdjęć i przepisów nie ma, bo nie było aparatu.Nie tylko ja miałam ogromną frajdę - Ptysia znalazła przyjaciela i towarzysza zabaw w Eltonie - psiaku Rodziców C. Kiedy czternastoletnia Niki leżała spokojnie na krześle, ci dwoje ganiali niemal bez przerwy. Sporo się naśmialiśmy, obserwując ich zabawy i gonitwy. A kiedy przychodził czas spania, Ptysia odpływała w dwie minuty, a po kolejnych
trzech zaczynała głośno chrapać. Chyba będzie tęsknić...Tydzień minął zaskakująco szybko - choć nieco obawiałam się spędzenia tylu dni w towarzystwie wyłącznie
Duńczyków okazało się, że
dawałam radę . Mój duński z pewnością na tym skorzystał. A i cała moja świadomość jest w skowronkach, bo bawiłam się znakomicie. Nawet troszkę żałuję, że to tylko tydzień... Na szczęście, już za kilka dni znowu wyjeżdżam - tym razem tylko z C., i nieco dalej, bo do Pragi. Blog troszkę na tym ucierpi, ale raz do roku należą się człowiekowi (i mi też) porządne wakacje. Obiecuję jednak, że przed wyjazdem uraczę Was czymś pysznym i opowiem o książce, którą przeczytałam. Naprawdę dobrej książce.