ßßß Cookit - przepis na podbijamy Szkocję (albo Szkocja podbija nas) – wyprawa na Isle of Skye

podbijamy Szkocję (albo Szkocja podbija nas) – wyprawa na Isle of Skye

nazwa

Wykonanie

Dla turystów odwiedzających Szkocję, wyspa Skye jest jednym z obowiązkowych punktów. Kiedy zaczęliśmy podróżować po Szkocji i dla nas Skye stało jednym z miejsc, które chcieliśmy koniecznie zobaczyć. Największa z Hybryd Wewnętrznych, określana jest jako miejsce magiczne i niezwykłe, a gdzie się nie obejrzysz – widoki zapierające dech w piersiach. Uznana przez National Geographic jako 4 najpiękniejsza wyspa na świecie. Nie mogło być inaczej – musieliśmy zobaczyć to na własne oczy.
Świetna okazja nadarzyła się, gdy pod koniec sierpnia odwiedziła nas moja siostra. Wyprawę na Skye uznałam za fantastyczny pomysł – niespodziankę z okazji jej przyjazdu. Dołączył do nas nasz współlokator i tak we czwórkę wyruszyliśmy na podbój Isle of Skye 🙂
Zróbcie sobie kawę, herbatę i kanapki, bo to będzie dłuuuuga podróż 😉
Wyjeżdżamy najwcześniej jak się da, co w naszym przypadku oznacza między szóstą a siódmą rano, więc wcale nie tak wcześnie. Ale google maps nastroiło mnie pozytywnie informacją, że całą wyspę można z góry na dół przejechać w dwie i pół godziny (o jakże się myliłam), więc uznaliśmy, że damy radę wykonać wszystko to co zaplanowaliśmy. Dodatkową atrakcją miała być również sama droga na wyspę. Zamiast krótszej i szybszej trasy główną przelotówką, wybraliśmy nieco dluższą, ale malowniczą trasę przez góry.
Ta wycieczka pokazała nam, jak mało jeszcze wiemy o Szkocji i jak wiele jest nas w stanie zaskoczyć. Przejazd przepiękną trasą przez góry, okazuje się wyprawą samą w sobie pełną zaskakujących zwrotów akcji i niespodzianek, a przede wszystkim dużo dłuższą niż się spodziewaliśmy.
Po kilku godzinach ekscytującej jazdy, z fanfarami i tchem zapartym w piersiach przekraczmy w końcu most łączący ląd (a właściwie wyspę) z wyspą i oficjalnie znajdujemy się na Skye. Wedle nawigacji tylko półtorej godziny jazdy dzieli nas od naszego punktu docelowego znajdującego się na małym wystającym najbardziej na zachód dzyndzelku wyspy. Mamy zaplanowaną około czterogodzinną przebieżkę szlakiem do latarni Neist Point – niezwykle popularnego miejsca, z widokiem na Hebrydy Zewnętrzne, przepiękne klify, a jeśli ma się wystarczająco dużo szczęścia, to i na pływające w morzu (czy to już Ocean Atlantycki?) płetwale.
Zatem od tych niezwykłych widoków dzieli nas w teorii jedynie półtorej godziny, jesteśmy już nieco zmęczeni podróżą, ale ciągle podekscytowani tym, co jeszcze nas czeka. A czekało nas wiele 🙂
Przede wszystkim test cierpliwości. Oczywiście spotkaliśmy się już podczas naszych wypraw, z wąskimi na jedno auto drogami, gdzie co chwilę pojawia się mijanka, na wypadek spotkania twarzą w twarz z kierowcą z naprzeciwka. Nie przewidzieliśmy jedynie, że jakieś 90% dróg na Skye właśnie tak wygląda.
Na każdej takiej drodze znajduje się ograniczenie prędkości do 60 mil/godzinę i zapewne na podstawie tego ograniczenia nawigacja wylicza pi razy oko, czas dojazdu z punktu A do punktu B. Natomiast jeśli nie jesteś kierowcą rajdowym, to prędkości 60 mil/godzinę nijak na takiej drodze nie rozwiniesz (chociaż zdarzyło nam się podczas tej wyprawy napotkać kierowcę Tesco, który po wąziutkiej, krętej drodze popierniczał z taką prędkością, że o mało z butów nie wyskoczyliśmy z wrażenia). Zwłaszcza, że niektóre fragmenty dróg są własnością owiec, które nie zważając na okoliczności, pasają się wzdłuż i w poprzek ulicy, więc nogę trzeba trzymać w pogotowiu na hamulcu, a oczy mieć dookoła głowy.
I tak z półtoragodzinnej drogi na Neist Point, zrobiły się trzy. Przyznaję, pod koniec przeklinaliśmy na czym świat stoi, gdy po raz n-ty okazywało się, że to jeszcze nie tu, że to jeszcze kilka mil. Bo przecież nie da się przejechać 90km w półtorej godziny, jeśli średnia prędkość wynosi 30-40km na godzinę… Kiedy w końcu docieramy na miejsce okazuje się, że nasz plan trochę się posypał i jesteśmy zmuszeni nieco go zmienić, jeśli chcemy jeszcze tego samego dnia dojechać do Armadale, gdzie czeka na nas nocleg. Do Armadale mamy co najmniej tyle samo drogi przemierzanej w żółwim tempie, a tu już po 15:00.
Parkujemy auto w pierwszym wolnym miejscu przy drodze prowadzącej do Neist Point i ciesząc się tym, że możemy wreszcie rozprostować nogi ruszamy przed siebie.
Latarnia faktycznie okazuje się bardzo popularnym wśród turystów miejscem, chyba jeszcze nigdzie podczas naszych wycieczek po Szkocji nie spotkaliśmy takich tłumów, ja chyba jednak wolę mniej oblegane i zatłoczone atrakcje.
Zdjęcie poniżej to zbliżenie najbardziej wysuniętego na prawo fragmentu ze zdjęcia powyżej, z nieco innego kąta. Jeden pan wędkuje, a drugi kontempluje tudzież wspiera go duchowo. Nie wiem czy gratulować odwagi, czy to już skraj szaleństwa, a może tradycyjne szkockie spędzanie czasu na łowieniu ryb. W każdym razie za żadne skarby stopa moja nie stanęłaby na tej skale kilkanaście metrów nad szalejącą wodą
Neist Point okazuje się bardzo urokliwym zakątkiem nawet pomimo hordy turystów, wokoło przepiękne widoki na klify tak potężne, że aż trudno ogarnąć je wyobraźnią.
Kto jest w stanie dojrzeć na zdjęciu mikroskopijnej wielkości owieczki?
Goni nas czas, robimy mały postój na kanapki i wracamy do auta. Po drodze dają o sobie znać malutkie, upierdliwe i nieziemsko wkur…denerwujące highlandzkie meszki zwane midgets. Napadają setkami, obsiadają i wyrywają mikroskopijne kawałki skóry. Komary to przy nich cienkie Bolki.
Ostatnie ujęcie mglistego popołudnia i w drogę do Armadale.
Powoli zapada zmierzch, panowie postanawiają sobie zrobić mały przystanek na papierosa, ja decyduję się pstryknąć kilka fotek widoków przepięknej urody. Nie da rady. Po dziesięciu sekundach od wyjścia z auta następuje zmasowany atak midgetsów. Poniżej pierwsze i ostatnie zdjęcie, jakie udało mi się zrobić zanim wskoczyliśmy z powrotem do auta, otworzyliśmy okna i czemprędzej ruszyliśmy, by wiatr wywiał te żarłoczne potwory. Ślady po nich zniknęły mi po dwóch dniach, ale Luby ponad tydzień walczył z bolesnymi i swędzącymi bąblami.
Dojeżdżamy do pierwszego większego miasteczka – przystanek na tankowanie, krótkie zwiedzanie i wizytę w sklepie. Po tak długim dniu należą nam się piwo, cydr i chińskie zupki 🙂
Tuż przed 21:00 jesteśmy nadal w drodze, gdy dzwoni Sandy – właścicielka campingu, w którym będziemy nocować. Z przyjemnością mogę jej jednak oznajmić, że za 2 mile będziemy w Armadale . Na szczęście camping udaje nam się znaleźć bez większych problemów, jeszcze wypakować toboły i wreszcie można zjeść, wypić i paść. Jeszcze wieczorna toaleta, która w tym wypadku okazuje się nie lada wyzwaniem, ale o tym za chwilę. Po tak intensywnym dniu wszyscy zasypiamy kamiennym snem nie zważając na komary, ćmy i pająki, które korzystając z okazji również pakują się do naszego wigwamu 🙂
Poranek wita nas pogodą jakiej nikt z nas się nie spodziewał. Za radą znajomych uzbroiliśmy się w swetry, czapki i kurtki przeciwdeszczowe, tymczasem wczorajszy pochmurny wieczór zamienił się w słoneczny, ciepły, bezwietrzny poranek. Ukryte wczoraj pod osłoną ciemności piękno tej wyspy, ujawniło nam się w całej swojej okazałości.
Na ławeczce przed wigwamem pijemy kawę i jemy śniadanie podziwiając widok na malutki port w Armadale, który od samego rana tętni życiem. Wiemy już, że na pewno tutaj wrócimy w przyszłym roku, co najmniej na kilka dni.
A po śniadaniu można pokiwać się w hamaku zadając sobie pytanie: dlaczego przyjechaliśmy tylko na jedną noc? 😉
Pora teraz by opowiedzieć nieco o miejscu gdzie spędzamy noc. Nie jest to zwykły camping, to niezwykłe miejsce z duszą, świetnym pomysłem i sporą dawką fantazji. Zdaję sobie też sprawę z tego, że nie każdemu może się tu spodobać. Wielu może uznać je za niechigieniczne lub zaniedbane. Camping zaspokaja naprawdę podstawowe potrzeby i dla kogoś, kto hmm…nie przepada za spotkaniami z naturą nocowanie tutaj może okazać się…dość problematyczne 😉
Kiedy trafiłam w internecie na Forest Gardens, od razu spodobał mi się pomysł, ostatecznie przekonała mnie cena: 50£ za dobę za cztery osoby.
Camping zajmuje 16 akrów zalesionej powierzni tuż nad samym brzegiem morza i prowadzony jest w duchu ekologicznym. Po całej jego powierzchni rozsypane są miejsca namiotowe, a dla spragnionych nieco większych „luksusów” zbudowano maleńkie drewniane chatki z dostępem do prądu, łóżkiem i kominkiem -tzw. kozą. Wszystko rozplanowane jest tak, by każdy z domków miał swoją własną zieloną intymną przestrzeń wokół siebie. Sprawia to wrażenie jakby się było sam na sam z otaczającą naturą.
A teraz nawiększe wyzwanie eco campingu – toaleta.
Zanim wejdziesz i zrobisz to, co zwykle robi się w toalecie, przeczytaj uważnie wszystkie instrukcje. Wszystkie hmm, że tak powiem odpady stałe i płynne przetwarzane są na kompost, którym potem nawożone są rośliny i zioła hodowane na terenie campingu. Jak to wygląda w praktyce? Panie robią siku do wiaderka, które następnie samodzielnie opróżniają w krzaczki i płuczą w specjalnie do tego przeznaczonym kontenerze z wodą. Panowie mają (jak zwykle) ułatwioną sytuację. W ścianie toalety umieszczona jest pochodząca z recyklingu plastikowa butelka, której drugi koniec wychodzi na zewnątrz. Panowie robiąc siku bezpośrednio przyczyniają się do nawożenia bujnej roślinności. Jeśli chodzi o poważniejsze sprawy, to jak zauważycie na zdjęciu znajduje się „normalna” toaleta, pod którą umieszczony jest kompostownik na odpady stałe 😉
Najbardziej urocze z całości pozostają zasłonki w kaczuszki 🙂
Jeśli chodzi o prysznic, nie ma obaw, nie myjemy się pod szlauchem na wolnym powietrzu 😉 Prysznic znajduje się w drewnianym domku obok toalety i jest najbardziej podstawową wersją kabiny prysznicowej jaką jesteście w stanie sobie wyobrazić z (hurra!) ciepłą wodą pochodząca z przepływowego ogrzewacza (nic mnie tak nie przeraża jak wizja prysznica w zimnej wodzie, no może tylko prysznic w zimnej wodzie w towarzystwie pająków). Pod prysznicem krótka notka z prośbą o nie mordowanie pająków, które pożerają midgetsy (na szczęście chyba wszystkie pająki już spały, bo Bogu dzięki ani jednego nie widziałam).
Camping zamieszkują kaczki, które śmiertelnie nas wystraszyły gdy wieczorem wyruszyliśmy na poszukiwania toalety i prysznica.
A tutaj hodowane są różne rośliny i zioła, które można kupić za symboliczną kwotę.
Po śniadaniu wybieramy się na przechadzkę po terenie campingu. Prowadzi tutaj krajoznawcza ścieżka, z której roztaczają się piękne widoki na okolicę.
Po takim spacerze robimy się porządnie głodni, postanawiamy więc posilić się przed kolejną wyprawą. W porcie zamawiamy tradycyjne fish&chips ze świeżo złowionego łupacza, pochłaniamy podziwiając widoki i wygrzewając się w słońcu.
Pora w dalszą drogę. Początkowo planowaliśmy wybrać się na zwiedzanie północnej części wyspy, ale po niekończącej się podróży samochodem jaką przeżyliśmy dnia poprzedniego, rezygnujemy z tego pomysłu. Cały dzień spędzony w drodze w tak piękną pogodę nie miałby najmniejszego sensu.
Decydujemy przemieścic się do położonego o 10 minut drogi z Armadale – Point of Sleat . Oczywiście 10 minut drogi według google maps i nawigacji. W prawdziwym życiu – conajmniej 40 minut. Droga do Point of Sleat przyprawia nas o emocje podobne do jazdy na rollercoasterze. W górę, w dół, ostry zakręt, rzecz jasna wszystko na szerokość jednego auta. W końcu docieramy na miejsce.
Point of Sleat to punkt najdalej wysunięty na południe, mieści się na nim mała, nowoczesna latarnia. Sama latarnia niczego szczególnego w sobie nie ma, za to piękna jest trasa, która do niej wiedzie.
Ścieżka pnie się w górę, co chwilę napotykamy na pasące się owce, wrzosy aż kłują w oczy kolorem. Słońce przyjemnie przypieka, nie dokucza charakterystyczny szkocki wiatr.
W pewnym momencie natrafiamy na taki oto widok. Wprawdzie puste już kartony po sokach, słoik z kawą, cukrem i słoiczek pełen monet jednofuntowych. Podejrzewam, że gdyby w Polsce na szlaku ktoś chciał taki poczęstunek dla turystów uczynić, nie byłoby tam już ani napojów, ani monet, ani nawet stołu 😉
Szlak doprowadza nas wkrótce na niezwykłą plażę, przez chwilę wydaje się jakbyśmy nie znajdowali się w zimnej i mrocznej Szkocji, a na lazurowym wybrzeżu. Drobny, prawie biały piasek, lazurowe jak niebo morze i tylko temperatura wody przypomina, że to jednak Szkocja.
Spędzamy na plaży dłużą chwilę rozkoszując się słońcem, widokami i rajską atmosferą, która panuje w tym miejscu.
Ścieżka pnie się do góry, po czym kamiennymi schodkami prowadzi nas stromo w dół. Znajdujemy się w miejscu, które najprawdopodobniej w jakiś okresach czasu, przykrywa morze. Teraz trawa pokryta jest mnóstwem muszelek, patyków i innych farfocli wyrzuconych przez morze.
W końcu docieramy do celu. Powyżej widok na wyspy Eigg i Rum, nad którymi zawisły kłęby chmur. Poniżej latarnia, na szczycie kamiennego zbocza.
Znów krótki postój i znów pora wracać. Przed nami długa droga. Najpierw rollercoasterem z powrotem do Armadale, a potem już prosto do domu.
Źródło:https://kitchenpleasuresanddisasters.wordpress.com/2016/10/26/podbijamy-szkocje-albo-szkocja-podbija-nas-wyprawa-na-isle-of-skye