Wykonanie
Od około 3 miesięcy jestem na diecie wegańskiej, bezglutenowej. Poza tym, ze względu na alergie, nie jem
sezamu,
pomidorów,
orzeszków ziemnych i
cytrusów. Do diety bezglutenowej zmusiła mnie alergia, do wegańskiej poniekąd też (nie
mogę jeść
jajek i
mleka). Oczywiście
mięso zalecali mi wszyscy lekarze, no bo co ja
będę jeść?? Ale, jako że
mięsa nie
jadłam już od około 2 lat (zdarzyło mi się zjeść ryby/krewetki) postanowiłam spróbować diety ściśle wegańskiej. Mimo, że podczas ostatniej wizyty w szpitalu, stwierdzono u mnie anemię "na pewno przez wegetarianizm", a pani doktor sugerowała, żebym "powcinała trochę
mięsa", postanowiłam nie przejmować się tymi wszystkim zaleceniami i dziś
mogę stwierdzić, że warto jest słuchać swojego organizmu. Po 3 miesiącach od wyeliminowania z diety wszystkich produktów pochodzenia zwierzęcego oraz alergenów anemia zniknęła. Takiego poziomu żelaza jakie mam teraz nigdy nie miałam (jak zdarzyło się, że było w
normie, to zawsze w jej dolnej granicy), reszta wyników też jest o wiele lepsza. Płytki
krwi, których ilość w najgorszym momencie wynosiła 28 tys (minimum to 150 tys) utrzymują się obecnie na poziomie 170-175 tys. Leków żadnych nie
brałam, ale moje podejście do wszechobecnej w naszym życiu chemii to bardzo obszerny temat do dyskusji ;-) Cud? Efekty diety? Nie wiem. Wiem, że jest lepiej. Jem to na co mam ochotę i czuję się dobrze. Chce mi się czekolady? Jem (gorzką oczywiście). Bywa też tak, że na śniadanie, obiad i kolacje jest
kasza jaglana bo mam na nią straszną ochotę - a to krem, a to
sałatka... Oczywiście staram się, żeby moje posiłki były zbilansowane i niczego w nich nie zabrakło, ale jeżeli jednego dnia mam mniejszy apetyt, to nie wpycham w siebie nic na siłę, bo "przecież trzeba dostarczać organizmowi tyle i tyle
białka, węglowodanów, tłuszczów". Nie twierdzę tutaj, że wszyscy powinni przejść na dietę wegańską, bez pszenicy (to też dość długi temat do dyskusji :p), opisuję tylko moje wrażenia i odczucia. Każdy ma swój rozum, ale zachęcam do jednego: słuchajcie swojego organizmu, a niekoniecznie tego co mówią inni :-) Sama często czytam różne artykuły dotyczące "nowinek" zdrowotnych, jednymi się zainteresuję, drugie wprawią mnie w śmiech. Do wszystkiego trzeba
mieć dystans. :-)A teraz przepis na muffiny, które znikają w mgnieniu oka. Większej reklamy chyba nie trzeba? ;-) Tym razem nie
powiem, że te muffiny to "samo zdrowie" - nie dajmy się zwariować! Takie muffinki czasem są potrzebne. Zwłaszcza kiedy za oknem szaro, buro, zimno, a na biurku leży sterta rzeczy, z którymi trzeba się uporać jak najszybciej. Najlepiej na wczoraj ;-)Przepis na te muffinki znalazłam na stronie bez okruszka < przepis oryginalny >, lecz u mnie proporcje są nieco inne :-)Składniki:200 g
mąki gryczanej100 g
cukru trzcinowego1 łyżeczka
proszku do pieczenia (bezglutenowego)2 łyżeczki
kakao75 ml
oleju200 ml
mleka sojowegogarść
rodzynekWykonanie:Piecyk nastawiamy na 180 stopni. W jednej misce łączymy mokre składniki, a w drugiej suche. Następnie mokre przelewamy do suchych i mieszamy. Przekładamy do foremek, wkładamy do piecyka i pieczemy przez 20 min. I już :-)Z podanych składników wyszło mi 9 sztuk.