Wykonanie
*Byłam atlasem głodu.Z ciałem, które wyznaczało niziny mego stanu ducha.Każda wystająca kość mogła być utożsamiona z
lękiem, bezradnością czy też nienawiścią.Symbol, tak dobity, że nie było trzeba już nic mówić.Słowa tylko burzyłyby mistyczny krajobraz anorektycznej sylwetki.Na samym początku, tuż u kolebki moja dieta głodowa miała na celu zniwelować masę tłuszczową do poziomu, który obfitowałby w poprawę mojej samooceny. Chudnięcie miało uszczęśliwiać.I tak też było .Każdy kilogram, ba nawet dekagram mniej czynił ze mnie jednostkę skrajnie szczęśliwąFruwałam ponad chodnikami.Nigdy nie dążyłam do sylwetki modelki, nigdy nie byłam otyła i nie musiałam gubić kilogramów.Po prostu bycie na diecie było czymś tak często spotykanym że wydawać by się mogło, że to coś naturalnego, wpisanego w żywot kobiety.Dieta szybko przynosiła efekty.Nie tylko zmieniałam swoją cielesność, ale także coś działo się w moim świecie wewnętrznym.Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki moje problemy znikały, nikły pośród anorektycznej mgły, która teraz uniosła się w mym życiu.Szybko zdałam sobie sprawę, iż coś jest nie tak, że to ociera się o chorobę.Czy się bałam? Czy szukałam już wtedy pomocy?Nie, bo jak pozbyć się czegoś co niesie ze sobą euforię?Być może trudne do zrozumienia osobie z zewnątrz, ale tak jest. Głodówka niesie ze sobą silną falę samozadowolenia. Niedowartościowana niegdyś dusza w końcu czuje, że może oddychać. Czuje się lepiej od innych, oni jedzą, oni tyją...a ja przecież umiem sobie tego odmówić. Mam silną wolę i determinacje. Czuję się błogo.Jednakże ten bukoliczny obrazek choroby szybko przesłaniają ciemne deszczowe chmury.Euforia znika wraz z pierwszą mżawką. Pojawia się bliżej niezdefiniowane uczcicie zagnieżdżające się w miejscu tuż pod
sercem.Lęk, obsesja, depresja.I z jednej strony żyje sobie w świecie wybudowanym przez anoreksję. W świecie moim własnym, znanym, gdzie tylko ja mam dostęp. Mam poczucie bezpieczeństwa i kontroli.Tylko, że nadal wybrzmiewa we mnie poczucie tego, iż jestem przerażająco mała i nijaka, więc jedyne co
mogę to
mieć kontrolę nad swoim ciałem.To ja jestem jego
Panią i Władca. Katem i Ofiarą.Świat zewnętrzny bywa nieprzewidywalny, obcy więc nie wychylam nosa ze swojego.Otula mnie ciepłem(tym iluzorycznym) kocem i co z tego, że jest mi słabo, zimno, niedobrze.Co z tego że kręci się w głowie, że moje włosy wypadają, cera zrobiła się śniada.Co z tego że boli mnie żołądek, całe ciało, że nie
mogę spać, a w dzień trudno się skoncentrować na najdrobniejszej rzeczy.Przecież tego chciałam. Przecież poprzez niejedzenie zdobywam to o czego pragnęłam(wydawać by się mogło)Moje ciało...w końcu z zadowoleniem na nie zerkam, choć ono jest i tak jeszcze skupiskiem nienawiści do siebie samej. I proszę zobaczyć jak łatwo
mogę siebie ranić, jak łatwo wyładowywać na sobie całą złość dotyczącą życia. Wystarczy nie zjeść śniadania, obiadu i kolacji.Najtrudniejsze są pierwsze 3 dni głodu,
potem jakoś idzie. Można zapijać ssanie żołądka
herbatą. Byle bez
cukru. I nagle zmieniają się preferencje smakowe...tabele kalorii wkuwane niczym tabliczka mnożenia.
Zero cukru,
zero tłuszczu,
zero węglowodanów.
Jadłam powietrze nie raz.I trudno przerwać tą chorą samonakręcającą się spirale anorektycznej otchłani.Czułam, że nie chce już w tym tkwić, że chce znowu poczuć się wolna.Ale już nie umiałam, mój stosunek do jedzenia został tak ogromnie spaczony, obraz własnego ciała zaburzony do granic możliwości.W mojej
krwi płyną już tylko anorektyczny jad .Z 56 kg w rok zjechałam do 38.Nie
jadłam nic, piłam tylko
kawę.Nikłam dalej...I chyba właśnie o to chodzi...żeby zniknąć.Zgodzę się ze stwierdzeniem że anoreksja to śmierć na raty, powolne samobójstwo z tymże anorektyczka umiera każdego dnia.I chudłam dalej. W 2010 ważyłam już tylko 27kg. Bmi 10 . 37 wg lekarzy predysponowało mnie do śmierci, nawet dawali mi miesiąc życia a mój organizm jednak żył, pomimo że dusza była w agonii.Jednakże nigdy nie zemdlałam,
wyniki badań zawsze były okej.Szczęście? Nie sądzę bo dzięki temu tylko podbudowywałam swoją chorobę, bo ta szeptała, że jestem w końcu w czymś najlepsza.Wiedziałam, że mam jedynie dwa wyjścia.Wiedziałam też dokąd prowadzi ówcześnie obrana
droga.A zawsze czułam, że jest we mnie taka cząstka która to chce żyć.I pozwoliłam jej wtedy wyfrunąć z ciasnej klatki schowanej gdzieś na strychu umysłu.Była pięknym motylem, który pokolorował mój świat.Zapragnęłam walczyć, próbowaćPoczątki zdrowienia były bardzo trudne - każdy krok w przód powodował dwa w tył.Nie umiejętność jedzenia, radzenia sobie z życiem, nie mogąc uciec do świata głodu.Jeden
czekoladowy cukierek dzielony na trzy.I tak każdego dnia. Upadając tylko po to by rankiem mimo braku sił próbować.Skamieniałe ciało powoli ożywało..Wraz z pojawienie się składników odżywczych na talerzy wygłodniałe ciało rosło.Nie czując jeszcze głodu, bez niczyjej pomocy(na terapie wciąż byłam 'za mała"),walczyłam z wewnętrznym przekonaniem, że dodatkowe kilogramy zniszczą moją wyjątkowość i cały świat.Bo jeśli przez ponad 8 lat żyjemy tylko w oparciu o chorobę i leczenie to trudno to wszystko porzucić, zwłaszcza jeśli pomimo
bólu niesie to też za sobą bezcenne poczucie kontroli i bezpieczeństwa.Nie mając czym zapełnić pustych przestrzeni siebie samej, nie potrafiąc ukierunkować swego wzroku w żadną sensowną stronę.Przegrywałam.Jedząc ale bojąc się przytyć, zdrowiejąc mentalnie będąc przykutym do 35 kilogramowego ciała.To zbyt męczące dialog dwóch sprzecznych planet zamieszkującym moje wnętrze.Było trzeba wybrać jedną z nich i na stałe się na niej osiedlić.Zaryzykowałam.Wybrałam grubszą wersję siebie.Nie mogąc już przemawiać
językiem głodnych symboli, z żalem początkowo zerkałam na ostatnie wystające kości.Myśląc, że gubię tym samym swą wyjątkowość, swoją wartość i bycie w czymś najlepszą, Niepewnie wzięłam do ręki
pióro, by móc zacząć pisać historię własnego życia.Bałam się przytyć, bo myślałam że bez choroby
będę wyłącznie białą kartką papieru i zniknę gdzieś w tłumie...I tak zapisawszy pierwsze słowa, przez jakiś czas bałam się je przeczytać na głos. Bo przecież wydarzyć się mogło wtedy wszystko, nie miałam już w sobie kontroli nad tym co dzieje się wokół.Aż w końcu nadszedł ten dzień, kiedy to zrobiłam.Nie żałuję.Nie boje się próbować, już wiem, że nic nie
mogę stracić,
mogę jedynie zyskać.I tak oto zyskałam nową siebie.Moje ciało w tym wszystkim?Rzeźba, którą przyszło mi tworzyć na nowo.Byłam zgliszczem pełnym kurzu i gruzu. Nie mogąc budować bez uprzedniego pozbycia się wszelkich zalegających elementów .Zaczynając od
zera teraz odczuwam siebie jako piękny kwitnący ogród.Ze wszystkimi mankamentami bo czy ideał istnieje? wątpię.20 kilogram w górę i teraz wiem, że czasem więcej znaczy piękniej.Że nieważne ile waży moje ciało, ważne, że jestem zdrowa, że akceptuje siebie.Najpiękniejszy prezent jakim mogłam siebie obdarować.