ßßß Cookit - przepis na Jak zrzuciłam kilogramy

Jak zrzuciłam kilogramy

nazwa

Wykonanie

Nigdy nie należałam do osób otyłych . Szczupła, w nastolęctwie nawet "szczapowata", zazwyczaj nosiłam rozmiar 34, który bywał za duży (jeszcze wówczas nikt nie produkował rozmiaru 32). W moich "latach 20-tych" złapałam kilka kobiecych kilogramów i wreszcie miałam normalne kształty, niewystające kolana i wahałam się w rozmiarówce 34-36. Gdy urodziłam pierwsze dziecko, do formy i dawnych kilogramów sprzed ciąży wróciłam w niedługim okresie. Jakoś samo wszystko doszło do normy, no ok, zostało mi wówczas 2 kg. Takie nic, które tylko podkreślało kobiecą sylwetkę szczupłej babki.
Kilka lat później drugie dziecko, chwilę później trzecie. W każdej ciąży przyrost wagi miałam duży, sięgający 18-20 kilogramów i było to niezależne ode mnie, w ciąży jakoś specjalnie się nie objadałam, a mocno puchłam. Po ponad roku karmienia piersią najmłodszej córki, na wadze pozostało extra 10 kilogramów. Dałam sobie kolejny rok "może samo spadnie". Ale oto po trzydziestce ku mojemu "zaskoczeniu" metabolizm miał swoje prawa i wcale nie chciał mnie słuchać. Próbowałam radykalnego, jak mi się wydawało środka pt "dieta kopenhaska", jednak na tyle źle się czułam przez 13 dni jej trwania, że stwierdziłam, iż skoro nie szyję sobie sama butów, nie produkuję kremów do twarzy i fizycznie nie stawiam cegły na cegle by zbudować dom, dlaczego miałabym być specjalistką od diet i odchudzania? Wtedy po raz pierwszy poszłam do dietetyczki. Na jej pytanie " ile razy się Pani odchudzała lub była na diecie ", przyznałam się do diety kopenhaskiej i tle. Wówczas usłyszałam - "to dobrze, będzie nam łatwiej" .
samodzielne eksperymentowanie z "modnymi", a często drastycznymi dietami przynosi ogromne szkody organizmowi i rozregulowuje metabolizm
Ta pierwsza dieta pod okiem dietetyka była koszmarem . Niestety dietetyczka była osobą, która nie lubiła jeść, najwyraźniej nie potrafiła też doprawiać potraw, nie miała wyobraźni smaku. Wydawało się jej, że będę w stanie przełknąć gotowany seler z kiełkami, cebulą, jogurtem, natką i szczypiorkiem . To było tak obrzydliwe, że z płaczem wyrzucałam całość do śmietnika i sama kombinowałam czym zjadliwym to paskudztwo zastąpić. A jednak wytrwałam, byłam dzielna, starałam się w jakikolwiek sposób nadać smaku proponowanym przez dietetyczkę potrawom. Gdy na śniadanie miałam w menu dwa plasterki szynki drobiowej i pomidor, podpiekałam lub podsmażałam na suchej patelni jedno i drugie, by zjeść cokolwiek ciepłego, tym bardziej, że na obiad (w lutym i marcu) była sałata z groszkiem ptysiowym, startą marchwią, ogórkiem, natką i winegretem, serio?? samo zimne i surowe? Z braku ciepłych potraw, miałam poczucie nieustannego wyziębienia organizmu. Ale i tak dałam radę, bo działało - w ciągu 3 miesięcy - od lutego do maja zrzuciłam 10 kilogramów i tym samym niemal wróciłam do wagi sprzed urodzenia pierwszego dziecka . Ufff, ogarnęłam się, wytrwałam, szybko poszło i jedyne o czym marzyłam, to by wrócić do tego co naprawdę lubiłam jeść - fajnego makaronu, ulubionych dań mięsnych, zup i przede wszystkim odejść od idiotycznego reżimu 5 posiłków dziennie. Kto by na to miał czas!
W kwestii efektu jo-jo zasadzie nie miałam się czym martwić - nie jadałam z fast-foodach (może 3-4 razy w roku), niespecjalnie lubiłam frytki, nigdy nie smakowały mi gazowane słodkie napoje. Pizza owszem, ale też niezbyt często. Lubiłam kasze, sałatki, ciemny chleb. Jadłam zdrowo, czytałam etykiety, czyli wszystko tak, jak powinno być, prawda?
Niepostrzeżenie minęło kolejnych 7 lat, w czasie których dużo pracowałam (częściej za biurkiem niż biegając na spotkania), przemieszczałam się głównie samochodem, zbudowaliśmy dom, przeszłam dwie operacje, w kalendarzu znów zmieniła mi się cyfra wiodąca. Jako, że nigdy specjalnie nie uprawiałam aktywności sportowych, niepostrzeżenie tu i ówdzie zaczynało być ciaśniej - nowe spodnie, luźniejsza bluzka, zmiana rozmiaru bielizny. Mimo upływu lat, zasadniczych zmian metabolizmu, urodzenia trójki dzieci, nadal daleko mi było do otyłości, czy nadwagi i mniej lub bardziej mieściłam się w nawiasach wagi "normalnej". Tylko jakoś tak przestałam być obecna na zdjęciach, schodziłam z oka aparatu na konferencjach biznesowych, na wakacjach z rodziną, czy blogerskich spotkaniach. Nie lubiłam się już w lustrze. W ciągu tych 7 lat uzbierałam 7 kg ponad wagę, przy której startowałam z pierwsza dietą!
lustro przestało być moim przyjacielem
Nie mogłam pojąć dlaczego nie dość, że waga nie spadała, to jakoś powolutku rosła. A przecież nie jadłam dużo, nigdy się specjalnie nie objadałam. Ze śniadań często rezygnowałam, jadałam jakiś standard na obiad, nawet bez tłustych mięs, często kasze, potem rodzinna kolacja (ot 3-4 kanapki). Alkohol nie w nadmiarze. No to od czego tyć? Dlaczego kilogramy nie spadały?
I oto nadeszły ferie 2015 roku, przez przypadek weszłam na magiczną wagę dietetyków, która pokazywała nie tylko kilogramy, ale i inne parametry - masę mięśniową, tłuszcz wewnątrz tkankowy, nawodnienie organizmu. Te cyferki i procenty niczego mi jednak nie wyjaśniały, nie dzwoniły hałaśliwie, czy alarmująco. Jednak był jeden parametr, który mną wstrząsnął dogłębnie - wiek metaboliczny miałam na poziomie 50 lat !! To już nie tylko to, że nie miałam ochoty kupować kolejnych, jeszcze większych niedrogich jeansów (bo na Lee, czy Wranglery w rozmiarze, jaki wówczas by na mnie wlazł zwyczajnie szkoda mi było pieniędzy), gdy usłyszałam, że mój wiek metaboliczny jest wyższy i to sporo od faktycznego, byłam w szoku! Rozumiałam oczywiście, że to swego rodzaju umowny parametr, tak akurat nazwany, ale mimo wszystko 50 lat ?? Musiałam coś zmienić i musiała to być dieta, miałam nadzieję, że treningi nie mogły być jedynym rozwiązaniem. Żadne podejścia do zaprzyjaźnienia się z Chodakowską nie działały. Po prostu nie dla mnie było sapanie przed monitorem, ani tym bardziej planowanie przebiegnięcia maratonu, czy siłka wśród atletycznych facetów i super zgrabnych dwudziestolatek. Nie byłam nigdy mistrzynią postanowień noworocznych i kiedyś po prostu przestałam je sobie zakładać. Ale był luty, nikogo w domu, po Sylwestrze wywietrzały fajerwerki, skończyły się karnawałowe pączki i faworki, nadchodziło przedwiośnie, planowaliśmy wakacje w Chorwacji. Zaczęłam szukać pomysłu jak zgubić te cholerne 13-15 kg, jak oddać się w ręce komuś, kto skutecznie i na stałe mi pomoże.
zamiast samodzielnie się zmagać z kombinowaniem diety
oddałam się w ręce specjalisty
Znalazłam z polecenia dietetyczkę kliniczną, która z sukcesem pomogła co najmniej kilku znanym mi osobom. No to dzwonię i tłumaczę, że mam motywację, że jestem gotowa na poświęcenia, że nie chcę mieć owych 50 lat metabolicznych i chcę przyjść jutro, natychmiast. I tu opór - ale ja tak od razu Pani nie przyjmę. Wyjaśniam jak krowie w rowie, że właśnie są ferie, nikogo w domu, mogę gotować paskudztwa, byle zacząć JUŻ, natychmiast! Jednak trafiłam na "twardą sztukę", bardzo rozchwytywaną panią Anetę Strelau i musiałam czekać 2-3 tygodnie na pierwszą wizytę. Szczupła, energetyczna, uśmiechnięta i bardzo pozytywna dietetyczka, która bez specjalnego tłumaczenia rozumiała, że jedzenie musi mi smakować, by miało sens jakiekolwiek odchudzanie. Pani Aneta przy okazji była na tyle "przebiegła", że nie rzucała mi w twarz zasad i reguł, które jedyne co, mogły mnie odstraszyć. Od razu kazałam założyć, że "ja się nie ruszam", bo jak będę musiała ćwiczyć, to jest to moja ostatnia wizyta u niej. Ustaliłyśmy, że nie ma opcji bym zrezygnowała z ziemniaków, mleka, masła, że nie cierpię surowej cebuli, selera (brrr!), warzyw i kasz zawierających jakąkolwiek nutę goryczy (brukselka, cykoria, jarmuż, kasza jaglana). Że na dodatek jestem marudna i "wszystko wiem lepiej". Po tym wszystkim nie tylko nie wyrzuciła wyrzuciła mnie za drzwi, ale z uśmiechem prosiła by poczekać na pierwszą dietę rozpisaną na 2 tygodnie. No to czekałam, kolejny tydzień.
zaczęłam pić
Jednak już ten pierwszy tydzień czekania na dietę, zanim dostałam pierwsze propozycje menu rozpisanego na 2 tygodnie i 5 posiłków dziennie, miałam zadanie do wykonania - musiałam zacząć pić . To była pierwsza lekcja. Dotychczas wypijałam dziennie 2 szklanki herbaty, czasem kieliszek wina do obiadu i tyle. Nie odczuwałam zupełnie pragnienia, czy potrzeby sięgnięcia po coś mokrego. Na pierwszej wizycie, magiczna waga wykazała, iż poziom nawodnienia organizmu to u mnie zaledwie 44%! Wraz z początkiem diety, musiałam nauczyć się pić dziennie 2-2,5 litra wody z cytryną i naparów nie zawierających teiny i kofeiny. Już samo nauczenie się tego, że mogę mieć pragnienie było duuużym wyzwaniem dla mnie. O tym jak zaczęłam pić, popełniłam już obszerny tekst na blogu kilka miesięcy temu. Koniecznie zajrzyjcie (klik)!
jedzenie zawsze powinno być przyjemnością
Moim zdaniem, jeśli zabraknie smaku, całą dietę biorą diabli, w końcu człowiek nie jest stworzony do umartwiania, a jedzenie winno być zawsze ZAWSZE przyjemnością. Orajt, znam wprawdzie kilka osób, które mogą zapchać się czymkolwiek, ja jednak należę do smakoszy i beleco mnie nie satysfakcjonuje. I to bez względu na to, czy jest to rodzinny posiłek, wyjście do restauracji na spotkanie służbowe, czy szybki posiłek w trasie. Wiedząc, że dieta w moim przypadku potrwa co najmniej 3-4 miesiące (okazało się, że znacznie dłużej), nie chciałam się katować, znałam już skutki "niesmacznych diet", po których zakończeniu natychmiast wracałam do ulubionych smaków.
Z Panią Anetą nie wszystko i nie od razu szło jak po maśle. Zdarzało się, że zapodziała się gdzieś w rozpisce kasza jaglana (natychmiast prosiłam o zamienniki), albo wpadała na pomysł jakiegoś składnika, który po prostu nie istniał w mojej kuchni, a nie chciałam go wprowadzać na siłę, bo wiedziałam, że to nie moje klimaty (płatki ryżowe). Ale po jednej, drugiej, czy trzeciej wizycie (te zaś były co 2 tygodnie), obie się dotarłyśmy - proponowane przez dietetyczkę potrawy coraz bardziej zbliżały się do tego co lubię, ja zaś coraz chętniej otwierałam się na zupełne dla mnie nowinki (jajecznica z orzechami włoskimi, pyszna!).
Drugą lekcją, która dla mnie łatwa nie była, było przestawienie się na 5 posiłków dziennie . Serio, 5 posiłków! Czyli miałam jeść circa dwa razy więcej niż wcześniej. Od początku wydawało mi się to kosmosem. Ja nawet po małym śniadaniu (jajecznica z 2 jajek + 4 cherry pomidorki + bazylia) zwyczajnie nie odczuwałam głodu po 3 godzinach i spokojnie mogłabym dociągnąć do obiadu. No dobra, może odczuwałam niewielki głód, ale znałam swój organizm doskonale i wiedziałam, że "mrowienie" w brzuchu (że niby głód?) przechodzi mi po max 30-40 minutach i mogę nic nie jeść do późnego obiadu, czy nawet kolacji. Przykładowe śniadania to: jajecznica z 2 jajek z łososiem, lub z twarożkiem kozim, lub z twarogiem lub z pomidorkami lub z pestkami dyni, 2 jajka na miękko + kromka ciemnego chleba, owsianka na mleku (wcale nie chudym!), twarożek ze świeżymi owocami, 2 kromki ciemnego chleba z pasta z awokado i kiełkami, granola z jogurtem, omlet z pomidorkami, kanapka z szynką, oliwkami i sałatą, szakszuka. Śniadania były naprawdę pysznym początkiem dnia!
podstawa to przestawienie się na 5 regularnych posiłków dziennie
Po pierwszych kilku tygodniach, gdy wręcz zmuszałam się do śniadań - pierwszego i drugiego, wpadłam w rytm. Wyjście z domu bez śniadania nie wchodziło w grę, a drugie śniadania zaczęły mi sprawiać przyjemność. Gdy miałam w planach spotkania, często kręciłam koktajl, który zabierałam ze sobą. Jeśli na kręcenie koktajlu nie starczało czasu, jadłam to jogurt z bananem albo kromkę ciemnego chleba z awokado i kiełkami, czy świeżym pomidorem i szczypiorkiem. Na początku musiałam się zmuszać do drugich śniadań ok 10:30, z czasem jednak organizm sam, jak w zegarku dawał znać, że czas na przerwę, na coś pysznego.
Z chlebem było tak, że od początku miałam w diecie tylko ciemny chleb lub chleb chrupki. Oba je bardzo lubiłam, więc nie były jakimś szokiem dla organizmu, tyle, że jadłam chleba zdecydowanie mniej - zamiast 2-3 posiłków z pieczywem, w ciągu dnia zjadałam max 2 kromki ciemnego chleba. By jednak zawsze mieć pod ręką wymaganą kromkę lub dwie do śniadania, czy drugiego śniadania, wypracowałam sobie mój własnych dietetyczny lifehack - cały bochenek chleba razowego z dobrej piekarni pokroiłam na kromki, te zaś porozdzielałam kawałkami papieru śniadaniowego i zamroziłam w torebce strunowej. Dzięki temu prostemu trickowi, w ciągu kilku chwil miałam gotowy chleb w potrzebnej mi ilości (rozmrażałam kromkę lub dwie w mikrofali lub tosterze). No a potem, bez uprzedzenia, Pani Aneta wykluczyła zupełnie chleb z diety. Nic mi jednak o tym nie powiedziała, a ja zorientowałam się po kolejnym miesiącu, że hej! chyba dawno chleba nie było? Tak właśnie nauczyłam się, że chleb jest fajny, jadam go z przyjemnością, ale już nie muszę tak dużo i codziennie. Prawdziwy magic trick!
W rozpisanym na 2 tygodnie menu miałam pewną dozę swobody - mogłam dowolnie wymieniać między sobą posiłki, byle horyzontalnie - czyli śniadanie z poniedziałku na dowolne inne śniadanie z kolejnych dni, obiad z wtorku mogłam powtórzyć we środę lub zamienić na piątkowy. Przykładowe drugie śniadania to: koktajl owocowy lub warzywny, jogurt z owocami, kanapka z awokado, jajko na miękko z kromką ciemnego chleba. W zasadzie same fajne pomysły, prawda?
śniadanie i drugie śniadanie są super ważne
Obiady były ciekawe i niezbyt kłopotliwe. Zależało mi, żeby te weekendowe były atrakcyjnymi posiłkami dla całej rodziny (przecież nie będę dla siebie gotować osobno!), a te w ciągu tygodnia dały się zastąpić posiłkiem w restauracji, jeśli akurat miałam dzień spotkań i posiłek "w mieście". Na obiad zatem były na przykład: pełnoziarniste racuchy z jabłkami, zupa-krem z brokułów, makaron razowy z kozim serem i papryką, ryba zapiekana z warzywami, zapiekany łosoś z fenkułem i cytrusami, curry z ryżem, sałatka ceasar.
Obiady były umiarkowanej wielkości : 200g łososia + surówka z małej bulwy kopru włoskiego, 200g stek wołowy + 200g warzyw, 80g razowego makaronu + łyżka pesto i pestki dyni, 40g ryżu + 200g curry z kurczakiem. Najbardziej mi zależało, by nie musieć obiadów gotować codziennie lub by były one do ogarnięcia w 10-15 minut. Miałam zatem w menu propozycje obiadów na 2-3 dni (curry), albo szybkich dań (makaron z warzywami, z sosem pomidorowym). A weekendowe obiady rodzinne to np. kurczak pieczony (dla mnie pierś) z kaszą i surówką, czy pieczony łosoś z surówką (dla domowników jeszcze z ryżem).
obiady nie muszą być wielkie
Przyznam, że z czasem coraz więcej frajdy sprawiało mi przyrządzanie sobie aż 5 posiłków dziennie, gdyż poza nielicznymi wyjątkami wszystkie były po prostu pyszne. Nawet jadąc na całodniową konferencję, nie liczyłam na szczęście, że w bufecie, czy stołówce będzie coś mi pasującego - zabierałam jedzenie ze sobą: słoik koktajlu na drugie śniadanie, pudełko z sałatką makaronową z kurczakiem na obiad, owoc na podwieczorek, zaś kolacja była już w domu. Pani Aneta często też korzystała z moich własnych przepisów z bloga, jedynie lekko je adoptując (kurczak bez sosu, czy mniej kaloryczny dressing do sałaty), miała też niezłą orientację w tym co się na innych blogach kulinarnych dzieje. Z czasem zaczęłam sama wpadać na pomysły dań, które wpisywałyby się w dietę, a jednocześnie były tak bardzo "moje", że zakończenie diety nie powinno skutkować efektem jo-jo, zmorą odchudzających się.
No wiecie, ale na 3 posiłkach, czyli do obiadu, nie koniec. Kolejną sprawą, której musiałam się nauczyć były przekąski w porze podwieczorku . Musiałam wpaść w rytm, w którym między obiadem (ok 13:00-14:00), a kolacją (ok 19:00-20:00) był jeszcze jeden drobny posiłek, taki który miał przypomnieć jelitom, by wciąż pracowały i że ja cały czas o nich pamiętam. No wiecie, jak w przedszkolu. Tu już naprawdę mi się nie chciało ani niczego pichcić, ani kroić, siekać, czy miksować. Moim przekąskami popołudniowymi stały się świeże owoce - jabłko, pomarańcza, miseczka agrestu, czy garść malin. Owoce są dostępne przez cały rok i cudnie było zajadać się sezonowymi truskawkami, malinami, czy jagodami. Z czasem i ten posiłek wszedł mi w nawyk. Gdy dzieci wracały ze szkoły, razem obieraliśmy pomarańcze, czy chrupaliśmy jabłka. W czasie wyjazdów, czy dni, gdy porę podwieczorku spędzałam poza domem, moim zbawieniem okazały się śliwki kalifornijskie - były słodkie, niekłopotliwe do dyskretnego podjadania, a oprócz tego dostarczały nie tylko energii, ale mnóstwa cennych składników (błonnik wspomagał trawienie, miedź, potas, magnez wit B6 i K, która zapobiega osteoporozie). Zjadałam 4-5 śliwek na podwieczorek i byłam przeszczęśliwa. Od roku mam zawsze w torebce paczkę śliwek na podwieczorek i dwie torebki ulubionego naparu (rooibos lub mięta), na wypadek, gdybym "na mieście" miała opcję tylko kawy lub herbaty.
najlepszymi przekąskami na podwieczorek były owoce lub sok
Ale na podwieczorku się nie kończyło. Ostatnim posiłkiem były kolacje, które jadałam razem z rodziną. Tu przyszedł czas na przestawienie się - na kolację zamiast klasycznych kanapek były warzywa i zupy warzywne . Moje dzieci z chęcią podchwyciły pomysł zup, czy pieczonych warzyw, bo ciepła kolacja to po prostu fajny pomysł. Gdy zaś nastał sezon na pomidory, na kolację często były fajne sałatki. Przykładowe kolacje w czasie diety to: zupa krem z marchwi i mango, sałatka z kiełkami, rukolą, pomidorami i pestkami słonecznika, pieczone warzywa z oliwą z oliwek, ziemniaki pieczone w majeranku, na ostro, sałata z wędzonym łososiem, suszonymi pomidorami i kiełkami, zupa pomidorowa na ostro, caprese (pomidory z mozzarellą). na kolację warzywa lub zupy warzywne
Zarówno pierwszą (w 2007 roku), jak i ostatnią (2015 rok) dietę zaczynałam z początkiem lutego, który pokrywał się z rozpoczęciem Wielkiego Postu. Jednak nie z powodów religijnych, a dla łatwości z jaką w pewnych okresach roku przychodzi powstrzymywanie się, czy narzucenie pewnego reżimu w diecie. Głodówka i post, czyli świadome powstrzymywanie się od jedzenia pewnych pokarmów lub wszelakich pokarmów przez dłuższy lub krótszy okres czasu, są obecne w chyba każdej religii - w katolicy poszczą w czasie Adwentu, przez 40 dni Wielkiego Postu, praktykują bezmięsne piątki, Wigilie oraz ścisły post w Środę Popielcową, czy Wielki Piątek. W judaiźmie pości się w Jom Kipur, a także dzień przed Pesach i Purim. Muzułmanie poszczą przez miesiąc w trakcie Ramadanu, w hinduiźmie post jest jednym ze wskazań przy leczeniu chorób. Post to nie tylko pokuta, ale przede wszystkim czas oczyszczenia organizmu i okazja, by nabrać sił witalnych. Na przełomie zimy i wiosny, podczas przesilenia, warto podarować swojemu organizmowi czas i uwagę. Zatroszczyć się o siebie. Wówczas też jest tak niewiele dostępnych składników, że dieta w naturalny sposób może okazać się łatwiejsza. Jeśli zatem szukacie powodu, dla którego właśnie teraz, dziś, od jutra zacząć dietę, niech będzie to czas postu, albo czas odpoczynku po karnawałowych i bożonarodzeniowych rozkoszach kulinarnych, albo zwyczajne odpowiedni czas, by "zdążyć przed bikini". Cokolwiek będzie Waszym argumentem, zacznijcie od zaraz!
znajdź swój najlepszy czas na dietę - mój to przedwiośnie
Absolutnie nie namawiam do samodzielnego kombinowania z dietami, podążanie za książkami z przepisami na "modne diety", wykupienia "programów dietetycznych" na popularnych stronach, albo (o zgrozo!) łykanie magicznych tabletek, czy wspomaganie koktajlami z proszku. Jeśli wysilacie się, by kupić dobre jedzenie, jeśli czytacie skład tego, co jecie, jeśli szanujecie sezonowość w kuchni, uszanujcie też swoje zdrowie, ciało i oddajcie się w dobre ręce dietetyka . Znajdźcie kogoś z polecania, dietetyka, któremu zaufacie, że zrozumie Wasze potrzeby, pozwoli osiągnąć cele, ale też będzie wsparciem. Taki dietetyk obowiązkowo powinien być członkiem Polskiego Towarzystwa Dietetyki i mieć kilkuletnie wykształcenie kierunkowe, a nie jedynie skończyć kilka krótkich kursów. Rozpytajcie wśród znajomych, pogadajcie z zaprzyjaźnionym lekarzem, może będą Wam w stanie kogoś polecić.
nie układaj diety sam - pójdź do dietetyka!
Od dnia, kiedy zaczęłam swoją dietę minął rok. Minęło 12 miesięcy, spadło 13 kilogramów. Aktywny czas na diecie w moim przypadku trwał od pierwszej połowy lutego do początku października 2015 roku (8 miesięcy). Potem kilka miesięcy wychodzenia z diety. Dziś mój metabolizm jest stabilny. Odczuwam normalne pragnienie i bez zmuszania się wypijam 2-2,5 litra wody. Jestem głodna kilka razy dziennie i z łatwością zjadam regularne posiłki 5 razy dziennie. Ponieważ dieta była nastawiona na to co lubię, a także wprowadziła kilka ciekawych elementów, od roku jadam smacznie, dobrze i zdrowo. Więcej w naszej diecie drobiu (ekologiczne kurczęta, kaczki, perliczki, w sezonie gęsi), wołowiny, królika, a mniej wieprzowiny. Przygotowuję więcej ryb na obiad, a warzyw i zup na kolację. Po prostu jem inaczej niż kiedyś, trochę wolniej, częściej, ale mniej, bardziej różnorodnie i jeszcze bardziej świadomie. Nie wariuję jednak z chudym mlekiem, czy chudym twarogiem, używam w kuchni masła, oliwy, nierafinowanych olejów. W pewnym momencie okazało się, że zupełnie zagubiłam tęsknotę do słodkiego, po prostu cukier i słodkie przestało być moim uzależnieniem. Nadal deser, pączek, czy ciasto zdarza mi się zjeść, ale wystarczy niewielki kawałek, czy dosłownie kilka kęsów. Jadam w karnawale 3-4 pączki smażone na smalcu, sernik na święta, czy tort bezowy na urodzinach dziecka. Do caprese zjem jasną bagietkę, ale zrezygnuję z niej, jeśli obiadem jest bogata sałata (ceasar, czy cobb). Wciąż lubię pić wino, choć zdarza mi się to nieco rzadziej niż kiedyś. Z rzadka sięgam po mocniejsze trunki, piwo piję sporadycznie, zupełnie nie smakuje mi bita śmietana, burgery, czy frytki. Lubię to co jem i nie mam problemu z dokonywaniem wyborów.
Po 2,5 miesiąca od kiedy rozpoczęłam dietę, pewnego dnia wstałam z kanapy i pobiegłam do lasu, który wyrasta tuż za płotem. Zaczęłam biegać dla przyjemności. Ot raz, czy dwa, czasem trzy w tygodniu. Bez specjalnych celów, czy zamierzeń, zarzucaniu statusami na fejsie i w zasadzie nie "biegam", a raczej uprawiam slow jogging. Niespiesznie i z uśmiechem, nie dla pokonywania rekordów, czy bicia czasów. Z przyjemnością pobiegłam (i trochę marszobiegłam) z rodziną w Color Run Warsaw, z ogromną radością na Samsung Irena Women's Run (wspaniały bieg, świetna atmosfera!), ale nadal "nie uprawiam". Gdy zaczęły się jesienne chłody i ciemności, schowałam buty i strój do biegania na dno szafy. Czasem wyciągałam kijki do nordic walking, ale tę akurat dyscyplinę sportu, wolę uprawiać w towarzystwie, a nie mam po temu zbyt wielu okazji. Pewnie wrócę sportowych strojów w kwietniu i znów dla przyjemności, bo lubię endorfiny i śpiew ptaków w Kampinosie . Lubię siąść na tarasie ze szklanką owocowego koktajlu, wyciągnąć nogi i gapić się na szczupłe uda . Lubię moją gładką, sprężystą i nawilżoną skórę, dla której błogosławieństwem okazało się przywrócenie odpowiedniego nawodnienia . I wiecie co, mój najstarszy syn będzie w tym roku pełnoletni, a moja waga wskazuje tylko 3 kilogramy więcej niż w okresie, w którym zaszłam w pierwszą ciążę.
po 8 miesiącach diety i w rok od jej rozpoczęcia
Co wzrosło:
- nawodnienie o 12-16% do 56-60%
- masa mięśniowa o 6-10% do 45-50%
- moje dobre samopoczucie o 300%!
Co spadło:
- waga o 13kg
- wiek metaboliczny o 32 lata - z 50 do 18 lat
- tkanka tłuszczowa o 22% - do 15%
- tłuszcz wisceralny, który mówi o otłuszczeniu narządów wewnętrznych o 4 pkt (z poziomu 5 do 1)
- obwody mierzone w 9 miejscach o ponad 100cm, w tym talia i biodra po 13cm, udo 10cm
- rozmiary ubrań z 40/42 do 34/36
poczuj się ze sobą dobrze
Chudnięcie z dietetykiem polecam każdemu, ale szczególnie osobom, którym łatwo spada motywacja, kuchennym leniuszkom, osobom, które lubią z kimś pogadać o planach, sukcesach i porażkach, ale niekoniecznie chcą rozgłaszać całemu światu ODCHUDZAM SIĘ! Dieta pod okiem dobrego dietetyka to pewność, że ktoś o Ciebie zadba, że sprawdzi wszystkie parametry, że podniesie na duchu, jeśli masz wątpliwości. To także komfort tego, że robota, jaką jest liczenie kalorii, układanie menu, by metabolizm był ciągle w ruchu będzie zrobiona dobrze, bo przez profesjonalistę. Ja swoją dietę zaczęłam w ciszy, bez fanfar i w sumie bardzo się cieszę, bo szczególnie przez pierwsze 2 miesiące było ciężko, a przez dobre 3 miesiące w moich oczach efekty były marniutkie. Zamiast zatem wysłuchiwać " no jak Ci idzie ", czy żalić się, że już nie mam siły, że się poddam, po prostu jadłam co przykazano, skupiając się na innych sprawach, a nie nieustającym gawędzeniu o własnej diecie. Spotkania co 2 tygodnie + sporadyczne maile w razie wątpliwości w zupełności mi wystarczały.
nie bój się, ze stracisz kontrolę w czasie wakacji
Po 4-5 miesiącach w końcu pojawiły się pierwsze komentarze bliższych i dalszych znajomych. Wiedziałam, że szczere, bo nie spowiadałam się wszędzie i naokoło, że jestem pod opieką dietetyka - " Kasia Ty schudłaś", "Eeee odchudzasz się? bo jakoś Cię mniej", "WOW świetnie wyglądasz!" . Powiem Wam, że dodawały skrzydeł!
Aż w końcu nadeszły wakacje. Chorwacja, cudna pogoda, mnóstwo fantastycznego jedzenia, krótkie spódniczki, bluzki bez rękawów. Lato, może, plaża, basen i ja, w fajnym nowym bikini po zgubieniu 11 kilogramów, qrcze fantastyczne uczycie! Gdy wyjeżdżaliśmy na urlop, byłam jeszcze w trakcie diety, ale mogłam wreszcie zaufać sobie i temu, czego nauczyłam się przez ostatnie 6 miesięcy. Wprawdzie mieszkaliśmy na campingu i codziennie sobie sami gotowaliśmy, ale nie było mowy, żebym miała zrezygnować ze smażonych kalmarów, z bagietki z oliwą, z ryb i owoców morza na wszelkie sposoby, z wina do obiadu i kolacji, z dobrej pasty. Smak jednak tak bardzo mi się zmienił, że do lodów zupełnie mnie nie ciągnęło, desery i ciasta mogły nie istnieć, a cała reszta była już łatwa i prosta. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, w ciągu 2 tygodni wakacji nie przytyłam ani grama, a waga wskazywała 0,5g mniej niż przed wyjazdem! Bo mój organizm działał wreszcie dobrze i sprawnie, a metabolizm był odpowiednio rozkręcony, by poradzić sobie i to śpiewająco, nawet jeśli czasowo wzrosła kaloryczność posiłków.
dieta pod okiem dietetyczki po prostu działa!
Ta opowieść pewnie nie byłaby kompletna, gdyby nie było zdjęć "przed" i "po" prawda ? Tcochę miała stracha wrzucając je tu... Jako, że nie mam specjalnie wielu zdjęć z ostatnich 10 lat, nie będzie niczego spektakularnego do pokazania. Ale na tych dwóch fotach wyżej jestem na warsztatach kulinarnych ze śliwką kalifornijską, no wiecie, blogerskie spotkania, zawsze pod ręką jakiś fotograf. Rok temu nie udało mi się uciec sprzed obiektywu, ostatnio zaś wcale już się nie chowałam. Zdjęcie po prawej jest z listopada 2014, a po lewej z listopada 2015. To wciąż ja, ta sama ja, identyczny fartuch, a jednak ja całkiem inna. To jak, udało mi się kogoś zmotywować?
I'm feeeling goood ! i tego też Wam życzę!
A jeśli chcecie jeszcze trochę motywacji, takiej w kierunku treningu i rozruszania się, co tylko może Wam pomóc w podtrzymaniu zdrowego trybu życia, bardzo polecam:
- profil Ewy Chodakowskiej, gdzie w zaciszu własnego domu możesz dać z siebie wszystko. Ćwiczenia przed ekranem, ale w samotności nie dla mnie, ale Ewka motywuje mnóstwo dziewczyn!
- stronę Agaty i Pawła Lipców Wybiegane - oboje zaczęli swoje historie z bieganiem całkiem niedawno - Paweł dwa lata temu, Agata rok temu. Dziś Paweł biega maratony, Agata trenuje triatlon i jest super laską!
- stronę Edwina Zasady Zabij Grubasa, który zabił grubasa w sobie - dzięki bieganiu, odpowiedniej diecie i wsparciu swojej dziewczyny zgubił przez circa rok 25 kilogramów. Dziś jest uzależniony od biegania, zalicza kolejne maratony i półmaratony, jest mega pozytywnym człowiekiem!
Źródło:http://www.chillibite.pl/2016/02/jak-zrzuciam-kilogramy.html