Wykonanie
Uwielbiam zwiedzać wszelkiego rodzaju knajpki z azjatyckim jedzeniem gdziekolwiek jestem. We Wrocławiu odwiedziłem już większość z nich, trafiając zarówno na te świetne, jak m.in Thai-
Viet czy Mai Lan oraz fatalne, czyli Ha-Noi . Nauczyłem się nie przywiązywać zbyt wielkiej uwagi do wystroju, wyglądu i czystości panującej w tych miejscach, a zwracać uwagę głównie na jedzenie. Dawno jednak nie trafiłem na coś podobnego do tego, co spotkało mnie w niedawno powstałym barze Bong Sen przy ul. Poniatowskiego.
Z szyldu wita nas informacja o serwowanej w środku taniej i smacznej kuchni wietnamskiej, czyli znając życie, dokładnie takiej samej jak w 99% podobnych barów. Wchodzimy. Od progu poraża nas niesamowita pustka. Klientów dosłownie
zero, a przybyłem w
porze obiadowej.
Panie kelnerki (dwie?!) niemal podskoczyły, kiedy wszedłem, jakby zaskoczone, że w ogóle ktokolwiek zdecydował się na zjedzenie w ich lokalu. W środku panuje nieprawdopodobny półmrok, wręcz ciemności z delikatną czerwonawą poświatą, więc wybaczcie mi jakoś zdjęć, ale lepszych nie udało się wykonać.Karta, jak to karta w „chińczykach”, obszerna. Jak nazwa wskazuje, Bong Sen to bar wietnamski, ale oferujący nam m.in.
kurczaka po tajlandzku czy
wołowinę po chińsku.
Panie obsługujące salę chyba nie za bardzo mogły się zdecydować na to, która ma do mnie podejść, więc nie podeszła ani jedna, a zamówienie złożyłem osobiście przy barze. Z tym jednak też nie było za łatwo. Chcąc zamówić zupę pekińską, otrzymałem informację od kelnerki, że nie warto, bo jest niesmaczna. Zaufałem więc jej, wybierając
krabową w cenie 5 zł. Kolejnym zdarzeniem żywcem wziętym z filmów Barei była sytuacja, kiedy pytając o to, jak wygląda danie pt.
Kurczak orientalny, w odpowiedzi usłyszałem, że „to jakaś taka papka” …Postanowiłem więc wziąć coś najbezpieczniejszego, czego raczej nie da się zepsuć,
kurczaka w cieście
kokosowym za 13 zł oraz trzy sajgonki z surówką za 7 zł.Zupę otrzymałem w tempie ekspresowym, zapewne po wcześniejszym odgrzaniu w mikrofali. Wyglądała tak.
Oczywistym jest, że zupa krabowa w takich miejscach z
krabami ma tyle wspólnego co nic, ale próbujemy. Jest niebywale gorąca i… słona. Tak słona, że ciężko ją jeść. Zupę otrzymujemy w niewielkiej miseczce, a smakuje właściwie jak rosół, z bardzo wyczuwalnym smakiem
kurczaka, jedynie zagęszczony
mąką ziemniaczaną i kawałkami paluszków surimi. Od takich specjałów należy trzymać się jak najdalej.Po kilku minutach pani kelnerka, która chyba w końcu zrozumiała, że do jej obowiązków należy obsługa klientów, przynosi sajgonki, najmocniejszy punkt tego obiadu, aczkolwiek nie idealny.
Trzy sporej wielkości sajgonki są chrupiące, ewidentnie usmażone na świeżo, ale smakują dość specyficznie, jakby ktoś zapomniał dodać do nich
mięsa. Mielonej
wieprzowiny uraczyłem w śladowych ilościach, a w farszu przeważał
ryż (!) i
grzyby mun oraz
kapusta, dużo
kapusty.
Kapusta została dołączona także w postaci surówki, która chyba jednak została podana mi po jakimś kliencie z poprzedniego dnia, który jej nie tknął. Surówka jest zdecydowanie za miękka i wodnista, jakby miała kilka dobrych dni. Bliżej jej do kiszonej, aniżeli świeżej
białej kapusty.Innym
hitem są sosy, leżące na barze, którymi można polać dania. Spytałem o najostrzejszy, więc pani poleciła mi jeden z nich, ostrzegając jednak, że naprawdę pali, czyli właśnie tak, jak lubię. Polewając nim sajgonki ostrzyłem sobie zęby, że przynajmniej ostrości w tym barze mi nie zabraknie, skoro smacznego jedzenia nie uświadczyłem. Niestety, sos okazał się sosem słodkim, więc z ostrości nici.Po sajgonkach przyszedł czas na
kurczaka w cieście
kokosowym.
Już pierwszy rzut oka wystarczy, żeby spostrzec się, że coś tutaj nie gra. Danie i owszem, jest ogromne, ale kawałki
kurczaka nie są dokładnie obtoczone w cieście, a sama panierka wręcz ocieka tłuszczem. Ktoś tu chyba zapomniał dobrze zagrzać frytownicę. Do dania dołączona jest ta sama surówka co do sajgonek, więc sobie odpuszczam,
ryż ugotowany w porządku, szkoda tylko, że nie ma możliwości polać go niczym
ostrym.
Kurczak jest usmażony prawidłowo, delikatny w środku, ale to co dzieje się na zewnątrz, to istny dramat. Panierka w żaden sposób nie chce trzymać się
mięsa, a po nakrojeniu, na talerz wypływają takie ilości tłuszczu, jakby ktoś po usmażeniu oblał danie jeszcze
olejem.
Zjadam trzy kawałki i odpuszczam, bo zwyczajnie nie chcę się zatruć. Warzywa dołączone do dania, a właściwie jakieś odrzuty, czyli dwa kawałeczki
kalafiora i trzy ziarenka
groszku kompletnie bez smaku…Jeszcze nie zdarzyło mi się nikogo tak skrytykować, ale ten bar od A do Z, od obsługi, poprzez wystrój i na jedzeniu kończąc jest fatalny. Sądząc po podanych mi daniach, nie wierzę, że inne potrawy są smaczne. Zwyczajnie nie mogą.Bong Sen położony jest niby w bliskiej okolicy centrum, ale tak naprawdę w fatalnym miejscu, w wąskiej uliczce, gdzie nie da się zaparkować. Ten bar nie jest stworzony dla osób, które chcą podczas pracy wpaść coś zjeść na szybko. Żeby znaleźć miejsce parkingowe niedaleko, trzeba się trochę najeździć. Ja już nie zamierzam.ul. Poniatowskiego 10/1 B