Wykonanie
Ostatnio nie miewam okazji by zaglądać do kin, a zaległości nadrabiam zwykle dzięki potędze internetu, tym razem jednak wraz z Przyjaciółką wybrałam się do Kinoteki na film o ciekawie brzmiącym tytule „Take this waltz”. Dalsza część recenzji to częściowo spoiler. Dlatego bardzo Cię proszę Czytelniku jeżeli wybierasz się na ten film musisz czytać dalej…Gdy wybieram film, który chcę obejrzeć zwykle kieruję się tytułem, reklamą, ulotką lub po prostu czyjąś opinią. Musi być to coś co mnie ciągnie. Tym razem film wybrano za mnie, podarowano bilety i życzono udanego wieczoru.Bohaterowie to typowy amerykański trójkąt. Ona – mężatka z inteligencją wielkości ziarna
groszku i typowy przykład „kobiety o małym rozumku kreowanej przez antyfeministyczne męskie środowisko”. On – tajemniczy, uwodzicielski, przystojny, potencjalnie idealny materiał na kochanka. Jest i ten trzeci – Mąż, przypominający inteligencją i posturą Freda Flinstona.Fabuła kręci się wokół bohaterki, która wyraźnie nie może się na nic zdecydować. Właściwie od samego początku nie wiadomo czego ona chce i o czym właściwie cały ten film jest. Raz chce do kochanka, ale od niego ucieka bo wybiera jednak
męża.
Potem nagle, nie wiadomo
czemu, zmienia zdanie i w bardzo niefortunny sposób jednak uwodzi tego pierwszego, ten drugi oczywiście nic nie widzi i nie słyszy… W międzyczasie przewija się również golizna pokazana w sposób skrajnie amatorski i wręcz odrzucający (miałam wrażenie, że za chwilę cały film przemieni się w niskobudżetowe
porno), problem alkoholizmu (w
sumie nie wiem co wnosił do fabuły – chyba miał być modnym dodatkiem) i banalny humor (momentami czarny – chociaż widownia w kinie się śmiała).Wisienką na torcie w tym filmie okazują się być dialogi
między bohaterami. Przysłuchując się im miałam wrażenie, że napisane zostały przez 4-latka. Abstrahując od ilości używanych wulgaryzmów (moim zdaniem totalnie niekoniecznych), zaledwie kilka wypowiedzi zapadło mi w pamięć. Reszta to całkowity bełkot, który miał
mieć charakter psychologiczny. Cóż, nie wyszło to tak jak powinno. Śmiem twierdzić, że lepsze dialogi zdarza mi się prowadzić z moją 2-letnią Córką.Zakończenie oczywiście mało zaskakujące. Ona idzie za głosem
serca i wybiera kochanka zaraz po tym jak mąż
daje jej pozwolenie na odejście. Wygrywa jednak wielka miłość i po 100 minutach filmu bohaterka podejmuje wreszcie jakąś decyzję. Aby jednak mąż nie był pokrzywdzony w jednej z finalnych scen okazuje się, że książka kucharska nad którą pracował i która pozornie była przyczyną rozpadu małżeństwa odnosi wielki sukces.Oglądając ten film
doszłam do wniosku, że polskie produkcje nie są najgorsze na świecie. „Kac Wawa” to przy tym majstersztyk. Podczas powrotu do domu (30 minut) nie byłam w stanie wymyślić innego sensownego plusa dla tego filmu. Gdyby nie to, że popcorn był świeży i nieprzesolony oraz wyborowe towarzystwo mojej Przyjaciółki miałabym tylko złe wspomnienia z tego wieczoru.
Magda