Wykonanie
Miejsce o nazwie Zlata Ulicka, ładne, nowoczesne, designerskie - zupełnie nie przypomina swojego poprzednika, do którego przekonana nie byłam - mimo zacnej inicjatywy. Obie osoby, to znaczy ja i Osoba, stwierdziliśmy, że fajnie ale nie wiadomo czego się tu spodziewać. Bo widok z okna podobny do Praskiego ale wnętrze takie "na szybko", jak człowiek głodny. Z drugiej strony posiedziało by się jakoś tak dłużej ale na randkę jakoś takie nieswoje. Niemniej jednak kiedy się usiądzie i zrelaksuje, przenosi się do Pragi, o takiej jak tu, na zdjęciach . Łudząco podobny krajobraz za oknem współgra z menu.A w nim samo zaskoczenie!
Kozi ser owinięty
szynką dojrzewającą z dodatkiem karmelizowanej
czerwonej cebuli, podany na
roszponce z
malinowym vinaigrette (22 zł) i
Owoce zapieczone pod
maślaną kruszonką podane z gałką
lodów waniliowych (14 zł), stały się sensem naszego życia. Absolutnie przepyszne połączenia, proste ale skomponowane tak, że człowiek duma nad tym, jak dwa dania mogą przesądzić o być albo nie być restauracji.Taki też był temat przewodni spotkania i jak błyskotliwie Osoba stwierdziła - Utopence - pikantne czeskie
kiełbaski marynowane, podane z
pieczywem (16 zł), zupełnie nie wyglądają ale smakują wybornie. Totalne zdziwienie - zimne
kiełbaski pływające w zalewie, podane z ciepłym
pieczywem. W słoiku.
Dziwne. Może i nawet bez sensu ale czy to ma znaczenie? Dalej było tylko lepiej.
Sałatka z
łososia wędzonego z
pomarańczą i fenkułem na bukiecie
sałat z
radicchio z vinaigrette
brzoskwiniowo-
musztardowym (25 zł) była lekka, orzeźwiająca i do wybornej lemoniady pasowała idealnie. I chociaż upał doskwierał Plzensky gulasz wołowy podany z domowymi karlowarskimi knedlikami (28 zł), smakował Osobie wybornie i ja też kilka łyżek zamoczyłam - przyznam - chociaż Comber z
królika marynowany w
winie, w sosie
śmietanowym z knedlikami szpinakowymi (32 zł) jest zdecydowanie bliższy mojemu
sercu. A te knedliki - wyborne - zupełnie inne wyobrażenie o nich miałam i cieszę się, że właśnie pozytywnie mnie rozczarowały. Uwierzcie, brzuchy pełne, dania nie małe, właściwie ciut za dużo a przecież zupy odpuściłam, co rzadko mi się zdarza, a tu sens życia w postaci deseru kelnerka miła przynosi. No nie dało się nie zjeść. Z początku trochę nieśmiało, jedna łyżeczka, nie nie, nie zjem, nie zmieszczę - skończyło się walką o
maślaną kruszonkę i
maliny.