Wykonanie
Już jestem, już jestem! Ktokolwiek myślał, że Facet z Nożem opuścił posterunek, fatalnie się pomylił, ktokolwiek się łudził, że Nożownik zrejterował, pisanie bloga odpuścił - srodze się zawiedzie. A wszyscy, którzy w napięciu czekali, mają teraz chwilę radości :)To było pracowite lato. Wierzcie lub nie, ale z powodu Bardzo Ważnego Projektu, przez wszystkie te miesiące, które minęły od ostatniego posta, nie miałem ani chwili na to, by usiąść na czterech literach i nablogować coś o żarciu. Bardzo Ważny Projekt pochłaniał każdą, dosłownie każdą wolną chwilę. Ale teraz jest już skończony, korki od
szampana poszybowały w górę, czas wrócić do blogowania.A jest o czym.Otóż ze względu na to, że lato czekało nas bardzo pracowite, ruszyliśmy z Lepszą Połową na urlop już w maju. I postanowiliśmy, że to będą wakacje z grubej rury, wakacje ekstatyczne w każdym calu. W tym celu zapakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy do miejsca tak mitycznego, że już bardziej się nie da, miejsca niezwykłego w tak wielu wymiarach, że wydawałoby się, iż wymyślili je w Hollywood, miejsca będącego ojczyzną tak wielu toposów kulturowych, kuchennych, wizualnych, tak archetypicznego, że jego autorem powinien być Tolkien. Czyli, rzecz jasna, do Toskanii.Crete Senese i dolina Orcii,
Siena, Pienza i Florencja, Montalcino, Montepulciano i region Chianti -
będę do tych miejsc, tych wrażeń i smaków wracał z maniakalnym upiorem, zanudzę Was nimi i zadręczę. Ale tym razem nie zacznę od Toskanii. Zacznę od
drogi powrotnej.Bo w drodze powrotnej pojechaliśmy do Lombardii. Ściślej - do Mediolanu. Jeszcze ściślej (uwaga, kulinarne geeki, od tej nazwy chodzą ciary po plecach!) - do Gorgonzoli, która okazała się spokojnym przedmieściem stolicy
mody, sielską sypialnią Mediolanu, w której czas zatrzymał się z końcem XIX wieku, gdzie nad służącym ongiś do transportu budulca mediolańskiej katedry kanałem jeżdżą na rolkach sensacyjnie piękne włoskie nastolaty i niewiarygodnie sprawni włoscy staruszkowie, gdzie czasem zawiewa obornikiem i skąd przy dobrej pogodzie widać Alpy.A żeby być już zupełnie ścisłym - zajechaliśmy do
Magdy, starej przyjaciółki i autorki blogu Cucinissima . To była misja dwojaka. Po pierwsze, jechaliśmy tam, by od progu zakrzyknąć:
Magda, przebóg, czemuż nie blogujesz od tak dawna?
Czemu zaprzestałaś zdradzania sekretów
Włoszczyzny, czemuż wiedzę kulnarną, Włochom wydzieraną, tylko dla siebie taisz? Bloguj
Magda, bloguj, per favore !(Skończyło się tak, że sam zapauzowałem bloga na trzy miesiące, ale mnie usprawiedliwia Bardzo Ważny Projekt. Ciebie, Magduś, nic. Do roboty! :) ).Po drugie, pojechaliśmy na korepetycje. Z założeniem, że nie ma przeproś. Że od
Magdy wywieziemy tyle
wiedzy o włoskiej kuchni, ile się nam zmieści do naszego kombi.
Magda sprawę potraktowała poważnie. I zagoniła nas do lepienia
makaronu.Jeszcze w Toskani, w Sienie, rozłożeni na ciepłym, ceglastym bruku legendarnego Campo, zagryzając kawałkiem pizzy, czytaliśmy ulubione fragmenty "Barbarzyńcy w ogrodzie". Bo tam trzeba pojechać z Herbertem pod pachą. Oglądanie Maesty Duccia to jedno, ale oglądanie jej z towarzyszeniem Herbertowego opisu, zdradzającego z najwyższym trudem skrywany zachwyt, chwilę zapomnienia oschłego estety - to zupełnie co innego. Ale jeszcze przyjemniej czyta się te momenty, gdzie autor Potęgi smaku próbuje swoich sił w pisaniu o smaku jak najbardziej dosłownym. Owszem, bierzemy poprawkę na fakt, że były to czasy, gdy w PRL
makaron trafiał się najwyżej w stołówkowej pomidorowej, jeśli akurat nie brakło. Ale Herbert i tak rozczula, gdy pisze ze znawstwem i w tonie biegłego przewodnika po kulturze wyższej:Nareszcie trattoria, która wygląda skromnie i nie nazywa się ani "Escelsior" ani "Continentale". Jest tu miły piwniczny chłodek, pachnie kwasem winnym,
cebulą i gorącą
oliwą. Na początek zamawiam spaghetti. Potrawa ta, jak wiadomo, podawana jest jako entrée, stanowi więc wstęp do właściwego posiłku. Francuzi zaczynają od podniecających przystawek, Włosi postępują rozsądniej, zgodnie z naturą swojej wyśmienitej kuchni, która jest chłopska, solidna i pożywna. Filozofia gustu na półwyspie polega na tym, że naprzód możliwie szybko należy zaspokoić głód, a
potem dopiero myśleć o wrażeniach
smakowych. Zresztą prawdziwy włoski
makaron jest świetny, w miarę twardy, zaprawiony pikantnym sosem, posypany
parmezanem, obowiązkowo zawijany wokół widelca, co nadaje jedzeniu charakter obrządku...(Barbarzyńca w ogrodzie, Czytelnik, Warszawa 2000, str. 97-98)No dobrze. Lekcja pierwsza odrobiona z Herbertem: włoskie primi są po to, żeby się najeść, secondi - żeby posmakować. Pasta to danie nieskomplikowane, wiejskiej proweniencji, ma być prosto i treściwie. W tym cała cudność włoskiej kuchni.
Magda cierpliwie tłumaczy dalej: że pasty nie wolno zalewać sosem - że Włosi mówią " condire la pasta ", co tłumaczy się jako "przyprawić". Tak tak,
makaron przyprawiamy tylko sosem, otulamy nim, nadajemy smak. Nie kąpiemy
makaronu.Gdy pytam o
przyprawy,
Magda patrzy na mnie z politowaniem: kuchnia włoska, ty prowincjuszu polski, ty tłuku z nożem, przypraw nie uznaje w ogóle. Gdy już udaje mi się zamknąć usta, rozdziawione z wrażenia, pytam: a te wszystkie
zioła wonne? A
bazylia intensywna? A
rozmaryn żywiczny? -
Magda wyjaśnia cierpliwie, jak komu dobremu:
zioło, jeśli się w potrawie pojawia, to jest składnikiem dania, a nie
przyprawą. Z przypraw kuchnia Włoska zna tylko
sól,
pieprz,
gałkę muszkatołową, ostatecznie
oregano. Reszta to składniki, smaki bazowe. Jeśli jest więc pasta z
rozmarynem (utytłana w aromatyzowanej
rozmarynem oliwie z
masłem), to
rozmaryn nie jest tu
przyprawą, jest sensem tej potrawy. Bo kuchnia włoska składa się - i w tym jej cudność numer dwa - ze smaków bazowych.A teraz już dość gadania, komenderuje
Magda, odziewa nas w fartuszki i sadza przy stolnicy.Po pierwsze: od decyzji, czy robimy formy wałkowane, czy nie, zależy bardzo wiele: jakiej użyjemy
mąki i czy użyjemy
wody, czy
jajek.Formy niewałkowaneDo nich niezbędna będzie semola rimacinata di grano duro, czyli coś pomiędzy
mąką a
kaszką właściwie, tyle że podwójnie mielone, więc drobniejsze od semoli w sensie ścisłym - otrzymywane z pszenicy durum, która zawiera taką porcję glutenu, że tego rodzaju
makarony robi się tylko na wodzie. I porządnie, naprawdę porządnie zagniata.Semolę w Polsce dostaniesz w dobrych sklepach eko i delikatesach. Jako że kosztuje z grubsza licząc dziesięć
razy więcej niż we Włoszech, przywiozłem sobie pół bagażnika semoli na zapas.Użyj semoli rimacinata i
wody w proporcji 2:1. Na kilo
mąki potrzebujesz 500-550 ml
wody, w której rozpuszczamy łyżeczkę
soli.Wyszło nam, że na porcję dla jednej osoby należy policzyć 150 g semoli.UPDATE:
Magda napomina mnie, że powinno być 80 g na osobę - tyle
mąki, ile by się wzięło suchego
makaronu. Ale ja tu bloga z nastawieniem na głodnych facetów prowadzę.Usyp na stolnicy kopczyk, w jego środku zrób wgłębienie, wlej tam
wodę i sprawnie - żeby
woda nie uciekła, pokonawszy zaporę z
mąki, i nie skończyła na twojej podłodze - zagniataj. Trzeba w to będzie włożyć sporo siły. Ciasto ma być twarde. Gnieć do momentu, aż
zrobi się elastyczne i gładkie. To będzie znaczyło, że gluten dał z siebie wszystko.
Formy wałkowaneDo nich potrzebna będzie zwykła
mąka (farina) i
jajka. Proporcje: jedno
jajo na 100 g
mąki. Są też wersje fantazyjniejsze, poucza
Magda, np. do takich tagliolini potrzeba na kilo
mąki... 30
żółtek - ale z tym dajmy sobie spokój.Będziesz też potrzebował wałkownicy, inaczej się wściekniesz.
Magda ma fantastyczną przystawkę do miksera Kitchen Aid, o którym, przyznajcie się, skrycie marzy każdy kulinarny bloger. Klasyczne są maszynki firmy Marcato, na korbkę, choć istnieją do nich też ponoć przystawki z silniczkiem. Trzeba ciasto wałkować po kilka
razy, raz po razie składając na pół (i wsadzając
między wałki od strony zgięcia, inaczej uwięzione
między warstwami powietrze
zrobi bum!), za każdym razem zmniejszając szerokość szczeliny. Słowem, coś dla absolwentów plastycznej przeróbki metali na AGH.Ale o wałkowanych makaronach szerzej innym razem. Np wtedy, jak wreszcie dostanę pod choinkę Kitchen Aida, albo przynajmniej Marcato (mam nadzieję, że czytasz mojego bloga, Święty Mikołaju...?)
Lepimy!Po co te wszystkie fikuśne kształty i kombinacje? Otóż po to, żeby
makaron jak najlepiej zabierał sos. Różne rodzaje
makaronu różnie sobie radzą z różnymi sosami - dlatego właśnie na przykład nieporozumieniem jest, spopularyzowane przez jak zwykle nic niekumających Amerykanów, tzw. "spaghetti bolognese". Nie ma czegoś takiego. Ragu bolognese, czyli
sos boloński z
mielonego mięsa i
pomidorów, trzeba podawać z czymś takim jak np. penne - z kształtami, które ładnie zabiorą na siebie taki sos.A fantazja cierpkich, wysuszonych i surowych staruszek z Puglii, Ligurii czy
Sardynii, w kwestii kształtów
makaronu nie zna granic.Na początek
Magda zadała nam trofie - masakra, franca i cholera. Trzeba wywałkować dłonią cienki wałeczek, a
potem przeciągając krawędzią dłoni równocześnie na skos i do tyłu, sprawić, żeby klucha się wywinęła w świderek. Udało mi się może zrobić jedną akceptowalną. Staruszki z ligurii robią podobno porcję trofii dla całej rodziny w czasie, jaki jest potrzebny do zagotowania się
wody na
makaron. Ale one mają siedemdziesiąt lat doświadczenia.
Potem było już lepiej.Moją ulubioną formą chyba zostaną orechiette czyli uszka (choć mnie nieodparcie kojarzą się z czymś innym. Konkurs, panowie - z czym?). Trzeba zrobić wałek grubości palca wskazującego, a
potem uzbroić się w nóż do
masła. Odcinasz mniej więcej centymetrowy kawałek, końcem noża rozpłaszczasz i na kciuku wywijasz na lewą stronę. Ma powstać taki, no właśnie, hmm, kapturek z grubszym rantem.Po pewnym czasie ćwiczeń można łatwo złapać rytm i wtedy orechiette zaczynają wychodzić niemal jak
spod maszyny. Jeśli co jakiś czas kapturek
zrobi się dziurawy, trudno. Też będzie jadalny.
Magda najpierw nauczyła nas orechiette, a
potem nauczenie nas kolejnej formy - cavatelli - zajęło jej sekundę. Bo cavatelli robi się tak samo, jak orechiette, tylko bez wywijania. Koniec.Okazało się też, że awansem poznaliśmy i trzecią formę - malredus, zwane również gniochetti sardi - tę pochodzącą z
Sardynii kluchę robi się tak samo jak cavatelli, tylko palcem, nie nożem, i na specjalnym koszyczku albo po prostu bambusowej macie, jaką znajdzecie na stoisku z podkładkami na stół. Dzięki temu malredus ma na grzbiecie fikuśne, podłużne wgłębienia. Z wyczuciem, żeby nie wgnieść go w matę!A
potem zostaliśmy wyposażeni w patyczek - taki
bambus do szaszłyków - bo potrzebny jest on do zrobienia kolejnej formy: pasta al ferro, czyli klusek z druta.
Serio.Jak to się robi? Utocz wałek średnicy papierosa. Utnij z niego mniej więcej trzycentymetrowy kawałek. Wciśnij wzdłuż niego patyczek i przeciągnij kilka
razy w tę i nazad, jak miniaturowym wałkiem. Tadam!
No dobrze. To mamy już dużo
makaronu, trzeba by teraz coś z niego zrobić. Ale najpierw odpowiedź na pytanie podstawowe: po co się tak męczyć, gdy można iść do sklepu i kupić sobie
makaronu ile dusza zapragnie, w kształtach dowolnych, klasycznych i znanych? Otóż odpowiedzi są dwie. Primo : różnica jest taka, jak
między satysfakcją z
ryby kupionej w rybnym, a złowionej własnoręcznie. Secundo: kto spróbował choć raz pasta fresca, wie o co chodzi.Z nadludzkim trudem wykręconych przez nas trofii,
Magda zrobiła niezwykłe danie. Niezwykłe, bo fantastycznie proste, szybkie, smaczne, a w dodatku idące pod prąd nadwiślańskim przyzwyczajeniom żywieniowym. Otóż w
kraju, gdzie
makaron traktuje się jako coś towarzyszącego raczej,
side dish, zamiennik nieśmiertelnych
ziemniaków albo
ryżu, połączenie
makaronu z
ziemniakami może szokować. A jest to połączenie kapitalne. Gotujemy.Potrzebujesz:Świeży
makaron -
Magda mnie za to opieprzy, ale odpuśccie sobie trofie. Zróbcie orechiette. Też będą świetnie pasować. Sorry, Cucinissima! :)
Ziemniaki pokrojone w kostkę - po jednym na osobę
Fasolkę szparagową - garść na osobęNa pesto:50 listków
bazylii2 łyżki
orzeszków piniowych2 łyżki tartego
parmezanu2 łyżki tartego peccorino (w Toskanii zatrzymaliśmy się pod Pienzą, która jest ojczyzną legendarnego peccorino di Pienza . Sensacyjny
ser!)1-2 ząbki
czosnku100 ml
oliwy extra vergineZagotuj osoloną
wodę, najlepiej w garnku do
makaronu (takim z wkładanym do środka durszlakiem, świetne urządzenie). Odwieczny dylemat, czy do
wody na
makaron należy dodać
oliwy, czy nie,
Magda rozstrzyga: nie trzeba. Ale można. Do wrzątku wrzuć
ziemniaki i
fasolkę poprzekrawaną na pół. Gotuj 10 minut. Po tym czasie spróbuj
ziemniaków. Jeśli są prawie, prawie ugotowane, ale
broń Boże nie rozgotowane - jest idealnie. Dorzuć do gotujących się
ziemniaków i
fasoli świeży
makaron. Gotuj jeszcze 5 minut. W międzyczasie zmiksuj ze sobą składniki pesto (albo -
Magda, wybacz... - użyj gotowego pesto ze słoika, byle dobrej jakości i bez chemii).Odcedź. Serwuj. Zachwycaj się. Bądź dumny.
Magda, Mateusz, dziękujemy Wam za wszystko! I, Cucinissima, wracaj do blogowania, per favore!