Wykonanie
Smak tej
nalewki chodził za mną od dawna. Kilka lat temu byliśmy na spływie kajakowym, na Roztoczu, rzeką Tanew. Spędziliśmy tam 5 dni. Zakwaterowaliśmy się u uroczego, starszego małżeństwa. Gospodarz domu, pan Jan, od progu przywitał nas
poziomkową nalewką własnej roboty. Śmialiśmy się później, że nasz
alkohol nie zdążył się nawet schłodzić a wszystkim szumiało w głowie od próbowania
nalewek pana
Jana. A było ich mnóstwo. Każda w coraz to bardziej wymyślnych karafkach. Najbardziej przypadła mi do gustu własnie
nalewka z kwiatów czarnego bzu. Przed odjazdem wzięłam przepis i obiecałam sobie, że zrobię taką samą.

Trochę czasu minęło zanim udało mi się zerwać kwiaty bzu. Kwitną bardzo krótko, na przełomie czerwca i lipca. Gdy kolega z pracy powiedział mi, że nieopodal jego domu właśnie zakwitły, poprosiłam go o kilka baldachimów. Przyniósł jak prosiłam ale całą, olbrzymią reklamówkę. Od przybytku głowa nie boli :) Po przyjściu do domu rozłożyłam kwiaty na gazecie i odczekałam pół dnia ażeby pozbyć się ewentualnych żyjątek. Największą uciechę miał kot. Nie dość, że w domu pojawiły się kwiatki, które można skubnąć to robaczki służyły mu do przedniej zabawy.


Same kwiatki włożyłam do wielkiego słoika, przekładając warstwą plastrów
cytryny. Z kilograma
cukru i 1,5 litra
wody zagotowałam
syrop. Gdy wystygł zalałam min kwiaty i odstawiłam w zacienionym miejscu na dwa tygodnie. Po otwarciu słoika, poczułam zapach jakby
nalewka się sfermentowała. W żadnym wypadku nie należy jej wtedy wyrzucać. Taki zapach jest odpowiedni. Po dwóch tygodniach odcedziłam
syrop, który następnie zagotowałam przez dosłownie dwie minuty. Ta czynność ponoć jest niezbędna. Pan Jan radził, że najlepiej jest wysuszyć same kwiaty w mocnym słońcu. Powinny tak poleżeć około pół dnia aby miały temperaturę minimum 30 stopni. Dzięki temu pozbywamy się wszystkich trujących składników, które może nas nie otrują ale załatwią biegunkę murowaną. Jeśli słońca nie ma można właśnie powstały
syrop zagotować. Gdy
syrop wystygnie, dolewamy
spirytus i odstawiamy znów na miesiąc. Po miesiącu przelewamy do butelek i teraz musimy poczekać pół roku aż będzie można spróbować
nalewki. Wiem, czas oczekiwania jest długi ale nie zrażam się tym, w myśl zasady, że im dłużej na coś czekamy, tym bardziej później smakuje.

Mieliśmy jeszcze jedną zabawną historię z
nalewkami pana
Jana i z biegunką. Jeden z naszych przyjaciół, na urlopie nabawił się grypy żołądkowej. Pan Jan i na to miał sposób. Kazał mu wypić na raz całą szklankę własnej roboty piołunówki. Zielona
nalewka, mocą przypominająca absynt. Zwaliła go z nóg i całą noc przespał, majacząc coś pod nosem. Następnego dnia, jak ręką odjął. Po grypie nie został nawet mały ślad. Pan Jan podarował nam, gdy wyjeżdżaliśmy, słoiczek tego tajemniczego ekstraktu z piołunu w razie kolejnych problemów. Ekstrakt dowieźliśmy do Wrocławia, przydał się przy innej okazji :)