Wykonanie
Pamiętacie zeszłoroczny hit kinowy
Jona Favreau? Niezrozumiany przez właściciela restauracji szef kuchni tworzy swój własny biznes w postaci food trucka. Dużo gwiazd, kolorów, jedzenia. Jeśli po „Burnt” spodziewacie się powtórki z rozrywki, będziecie bardzo zawiedzeni.„Everything must be perfect. Not good, not excellent. Perfect”
Między innymi dlatego, że „Ugotowany” jest zupełnie inny od popowego „Szefa” – zaczynając od znakomicie dobranej obsady drugiego
planu, po poprowadzenie głównego
wątku i nienarzucające się tematy „prywatne”. Po premierze „Ratatouille” Anthony Bourdain nazwał go najlepiej pokazującym życie kuchni filmem wszech czasów. „Burnt” nie zostaje daleko w tyle.To, co denerwowało mnie w „Szefie” to fakt, że ewidentnie był zrobiony na fali popularności gotowania. Teraz wszyscy gotują, nawet Ci, co czasem nie powinni. „Everyone can cook”, jak mawiał szef Gusteau w „Ratatouille”. Ale czy każdy film o gotowaniu powinien powstać? W moim odczuciu „Burnt” zalicza się do tych, na których obejrzenie warto poświęcić ponad 1 , 5 godziny życia. Ba! Nawet dodatkowe 28 minut, na lecące przed seansem reklamy.Do kina poszłam na dzień po polskiej premierze. Na wczesny seans, żeby nie musieć słuchać ciamkania popcornu i siorbania coli. Warto było. Z mniej niż 10 osobami na sali, obejrzałam jeśli nie arcydzieło sztuki filmowej (nie spodziewam się deszczu nagród dla tej produkcji), to bardzo dobre kino około-kulinarne. Oszczędne, o nieco przytłumionym obrazie, z niesamowitą bielą kuchennych ścian i mocnym kolorem w postaci potraw i produktów pojawiających się na ekranie w satysfakcjonującej obfitości. Od burgera jedzonego przez głównego bohatera w Burger Kingu (argumenty „za” takim jedzeniem, jakby wyjęte z ust Anthony-ego Bourdaina ;) ), przez
sadzone jajka w angielskim śniadaniu krytyk kulinarnej (Uma Thurman!), po niekończące się składniki i gotowe dania w ujęciach z kuchni – wszystko, mimo, że pokazane w dużym zbliżeniu, dalej sprawia minimalistyczne wrażenie. Nie jest krzykliwie, nie jest tego za dużo.
Jednak oprócz jedzenia, historię piszą też ludzie (a dokładnie Michael Kalesniko, autor scenariusza do „Iron Sky”) – Bradley Cooper w roli szefa kuchni (powtórka z „Kitchen Confidential”?) wracającego po kilkuletniej pokucie, by spróbować zdobyć wymarzoną, trzecią gwiazdkę Michelin w niektórych scenach zachwyca, by w innych mocno irytować. Sienna Miller, mimo przedziwnej, krótkiej fryzury, która zdecydowanie nie dodaje jej uroku, jest cudowna w roli nieco zmęczonej, topowej londyńskiej sous chef i
matki kilkuletniej dziewczynki. Do tego jak zawsze zjawiskowa Emma Thompson, w co najmniej oryginalnych sukienkach, idealnie pasujących do postaci, którą gra. Moim faworytem jest jednak Daniel Brühl – to on odgrywa decydującą rolę w powrocie głównego bohatera do kuchni i to on, pojawiając się na ekranie niemal tak często jak Bradley i Sienna, jest moim zdaniem najbardziej przekonujący. Do tej listy nie sposób nie dopisać wspomnianej już Umy Thurman, Matthew Rhysa w roli szefa kuchni, czy Omara Sy, grającego jednego z kucharzy.„Cooking should be consistent in experience, but not consistent in taste. I want people to sit at that table and be sick with longing.”A fabuła? O niej nic Wam więcej nie
powiem ponad to, co do tej
pory napisałam. Jeśli uważacie się za przedstawicieli gatunku ludzi kochających jedzenie i gotowanie, tzw „foodies”, dużo stracicie nie oglądając tego filmu. Wiedzcie jednak, że jest on bardzo „kuchenny” – nie skupia się tylko na celebrowaniu potraw i produktów – raczej tego , co dzieje się za drzwiami, za którymi znikają kelnerzy, zmierzający po parujące talerze, pełne kulinarnej pasji i inwencji szefa kuchni i jego załogi. Jeśli Wasza „pasja” ogranicza się do jedzenia, a praca kuchni zupełnie Was nie interesuje – nie wiem, czy będziecie zadowoleni po wyjściu z kina. Może w tej sytuacji powinniście zostać przy oglądaniu kolorowego „Szefa” i lansowaniu się przy food truckach.…ps zajrzyjcie na stronę filmu. Warto. KLIK