Wykonanie
Być może niektórzy z Was jeszcze pamiętają o mojej wycieczce do Kopenhagi. Szczerze mówiąc, sama niemal o niej zapomniałam, było to bowiem w maju... Czyli bite dwa miesiące temu. Tak się jednak złożyło, że zdążyłam opisać tylko dwa pierwsze dni (o których możecie poczytać tutaj: part 1 oraz part 2), a wycieczka miała cztery. Dzisiaj więc ostatnia część moich kopenhaskich opowieści.Na samym początku nauczyciele zaciągnęli nas niemal siłą do Tøjhusmuseet, które, wbrew pozorom, nie ma nic wspólnego z ubraniami (tøj to po duńsku ubranie, hus - dom). Wręcz przeciwnie - niemal od samego wejścia aż po horyzont (sala bowiem jest ogromna) ciągnie się linia... Najróżniejszych dział. Oj tak, mój Tato byłby zadowolony. My, fanatycy jedzenia - średnio. Aktualna była wystawa na temat wojny w
Iraku, która zrobiła na mnie
dziwne wrażenie. Z jednej strony ciągle
giną tam ludzie, z drugiej - nasz przewodnik - student, który,
mogę się założyć, w dzieciństwie nigdy nawet nie udawał, że patyk to miecz. Wyszło więc mało emocjonalnie i płytko.Na szczęście popołudniowe
plany były dużo bliższe naszym kulinarnym sercom. Spacerem doszliśmy na PapirØen, czyli Papierową Wyspę. Jest to wyspa w dosłownym tego słowa znaczeniu - żeby tam dojść, trzeba pokonać kilka mostków lub popłynąć wodnym tramwajem. Po drodze można zobaczyć niesamowite, ogromne łodzie mieszkalne, które zrobiły na nas duże wrażenie. Sami powiedzcie - czy nie wygląda to co najmniej zaskakująco...?
Na Wyspie jest kilka ciekawych rzeczy, ale celem naszej wycieczki było Copenhagen Street Food ; miejsce, które mnie wprost oczarowało. Jest to ogromna hala, w której poustawiane są najróżniejsze food
tracki, które kuszą mnóstwem możliwości. Na dzień dobry wita nas Bucket Bar, gdzie
piwo sprzedają w... Wiadrach. Można spróbować dań kuchni koreańskiej, japońskiej, tureckiej czy brazylijskiej, można zjeść burgera, frytki,
lody, najróżniejsze rodzaje
mięsa, pizze... Na co tylko człowiek ma ochotę.
Mi, muszę przyznać, aż kręciło się w głowie od zapachów i ciężko mi się było zdecydować na konkretne danie. W końcu wybrałam Copper and wheat, a tam belgijskie tosty i prawdziwe belgijskie frytki smażone na gęsim tłuszczu. Ależ to było dobre! Co zaskakujące - właściciele nie mówią po duńsku. Z zaskoczenia wzięli mnie angielskim, a ja w pierwszej chwili zaniemówiłam... Później jednak dotarło do mnie - w końcu to miejsce dla turystów, nikt więc braku duńskiego nie odczuje zbyt mocno.Jedyne, czego żałowałam, to że nie
mogę tam wrócić dnia następnego i kolejnego, żeby wypróbować inne specjały...
Pożegnała nas wisząca pod sufitem, mieniąca się kolorowymi cekinami krowa (nie pytajcie mnie, o co co chodzi; duński humor i zwyczaje ciągle mnie zaskakują). Poszłyśmy na przystanek
wodnego tramwaju, przechodząc obok Experimentarium
City . Z C. mieliśmy ogromną ochotę odwiedzić to miejsce, nie udało się jednak. I tym razem zabrakło czasu, ale może kiedyś...
Następnego dnia nauczyciele zabrali nas na wycieczkę kanałami - byłoby cudownie, gdyby nie paskuda pogoda i zacinający deszcz, które zmusiły nas do siedzenia pod dachem. Przez to zdjęcia mam naprawdę nieciekawe... Polecam jednak taką wycieczkę w
słoneczny dzień - można zobaczyć skondensowaną Kopenhagę, łącznie z plecami Syrenki, operą, która kosztowała miliony, pałacem i pozostałymi najważniejszymi miejscami.Wycieczkę uważam za bardzo udaną, bawiłam się świetnie. Kopenhaga tętni życiem (w dzień i w nocy), pełna jest ciekawych miejsc. To taki wielki, kulturowy tygiel, w którym czasem się gotuje, ale z którego można wyjąc dla siebie praktycznie wszystko, na co ma się ochotę. Z pewnością jeszcze kiedyś się tam wybiorę, choć mieszkać bym w duńskiej stolicy nie chciała - zdecydowanie bardziej odpowiada mi jutlandzki spokój...