Wykonanie
Przypominając sobie epizody z zamierzchłych czasów dzieciństwa zastanawiam się, jakim cudem nie wyrosłam na przestraszoną własnego cienia neurotyczkę. A bo dlaczemu? A bo dlatemu, że już od wczesnych lat przedszkolnych trafiałam na osoby, które straszyły mnie nieuleczalnymi chorobami, śmiercią i/lub ogniem piekielnym.Pierwsza była higienistka w przedszkolu, która któregoś razu przyszła opowiedzieć trzyletnim dzieciom "ciekawe" historie o zdrowiu. Przy okazji oznajmiła, że każdy, kto chce, może podejść i pokazać swoją dłoń. Poinformowała jednocześnie, że jeśli na tej malutkiej, dziecięcej dłoni rączce zauważy jakieś kropko - wgłębienia, to znaczy, że z jej właścicielem dzieje się coś bardzo złego. Generalnie, że dziecię cierpi na jakąś niefajną chorobę. Za bardzo przestraszyłam się, aby wtedy podać jej swoją dłoń. Zresztą do tej
pory przyglądam jej się strachem. Mimo, że nie do końca pamiętam, o co kobiecie chodziło i co to za dziurki w dłoniach miałyby być.W swoim czasie pojawiły się też
panie przedszkolanki, które chcąc mnie lub inne dziecko powstrzymać od zabawy igłą, straszyły, że jeśli się nią ukłujemy, to ta wpadnie do żyły, nią dojdzie do
serca i umrzemy. Tak, dokładnie tak mi mówiły. Do tej
pory boję się igieł. Ale podobnych rewelacji było więcej, że już o historii z połykaniem
owocowych pestek i ich kiełkowaniem w żołądku nie wspomnę.I tak przebrnęłam przedszkole. Co w zasadzie niewiele zmieniło, bo w szkole podstawowej pojawiła się pani od religii, która przez wiele lat usilnie starała się nas, dzieci przekonać, że za każdy, nawet najmniejszy bzdet pójdziemy do piekła. A tam już wiecznie cierpieć będziemy.Ostatnią straszącą była nauczycielka ze swoją apokaliptyczną wizją marskości wątroby i spowodowaną nią śmierci, jaka miałaby nas spotkać, gdybyśmy przynajmniej dwa
razy w tygodniu nie jedli ciepłej zupy. I tego, oprócz igieł, bałam się najbardziej. Bo przez bardzo długi czas zup (oprócz szczawiowej) nie lubiłam, więc byłam przekonana, że w zasadzie niewiele życia mi pozostało. Ta moja zupna niechęć teraz mnie bardzo dziwi. Za każdym razem, gdy wracam, do zup z czasów dzieciństwa, zdziwienie moje rośnie. Jakiś czas temu zrobiłam barszcz ukraiński, którego jedzenia niegdyś notorycznie odmawiałam. Ja nie wiem, te dzieci to jakieś wybredne są. A barszcz jest pierwsza klasa!- 2-3 litry
wody- 3 średniej wielkości
buraczki (zupę ze zdjęcia poniżej gotowałam razem z liśćmi
botwinki)- szczypta kwasku
cytrynowego lub odrobina
soku z cytryny- mała główka
kapusty- szklanka
białej fasoli, namoczona wcześniej na noc w wodzie-
pietruszka-
marchewka- niewielki
seler- 3 średniej wielkości
ziemniaki- 2 ząbki
czosnki-
sól i
pieprz do smaku (choć ja ich prawie nie używam, wystarcza mi smak warzyw)- ewentualnie
śmietanaBuraki myjemy, obieramy i tarkujemy na tarce o największych oczkach. Wrzucamy do garnka z
wodą, dodajemy kwasek/sok z
cytryny. Jeśli korzystamy z
botwinki, to jej łodygi również myjemy, kroimy i wrzucamy do garnka. Gotujemy, wszystko do miękkości.Gdy
buraczki (i
botwinka) są już miękkie, odcedzamy je z
wody i odkładamy na bok. Natomiast do powstałego w ten sposób
wywaru wrzucamy pokrojoną
kapustę, starkowaną na tarce o największych oczkach
marchew,
pietruszkę,
seler oraz pokrojone w kostkę
ziemniaki. Gotujemy to ok. 10 minut, a następnie dorzucamy
białą fasolę.Gotujemy wszystko do miękkości, a na koniec dodajemy ugotowane wcześniej
buraczki.Barszcz ukraiński jest jedną z dwóch zup, które zabielam
śmietaną. Trzeba tylko pamiętać, aby dodać ją dopiero, do porcji na talerzu, a nie do garnka, bo inaczej zupa szybko skwaśnieje.Smacznego!