Wykonanie
Jeśli
śledzicie mój profil na Facebooku lub na Instagramie, to wiecie że aktualnie przebywam w Portugalii. Dzięki możliwości udziału w programie Erasmus mam prawdopodobnie najlepsze półroczne "wakacje" w życiu. O tym, jak mi się tutaj żyje z pewnością jeszcze napiszę. Portugalia to piękne miejsce, z zupełnie inną kulturą i mentalnością, z niezwykle bogatą kuchnią oraz wieloma pysznymi potrawami. Ale dojdziemy do tego niebawem. Swoją relację z podróży pragnę rozpocząć opisem mojej wyprawy do tego pięknego
kraju, bowiem wraz z moją Drugą Połówką postanowiliśmy wsiąść w samochód i przejechać jakieś 3500 km, aby dotrzeć z Wrocławia do Faro. Trasa ta była tym bardziej wyzwaniem, ponieważ po drodze postanowiliśmy zwiedzić kawałek Europy. Podróż zaplanowaliśmy na 8 dni. Do Portugalii dotarliśmy po siedmiu bez większych przeszkód. Przez tydzień samochód był naszym domem, ponieważ postanowiliśmy nie wydawać pieniędzy na hotele ani hostele podczas podróży. Muszę przyznać, że osobówka mojego Lubego spisała się na medal, bo oboje codziennie budziliśmy się wyspani i właściwie nie mieliśmy większego problemu z zasypianiem. Naprawdę było bardzo wygodnie!
Zacznijmy jednak od początku. O ile z natury jestem raczej dobrze zorganizowaną osobą, tak okres kilku dni przed wyjazdem był dla mnie naprawdę koszmarny. Nie lubię robić rzeczy na ostatnią chwilę, lecz niestety musiałam, bo doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Wciąż pojawiały się kolejne sprawy do załatwienia przed wyjazdem, a czasu jakoś nie przybywało. Obiecywałam sobie, że ostatnia noc w Polsce będzie spokojna, a ja porządnie się wyśpię. Oczywiście wyszło jak zwykle, bowiem spać położyłam się o trzeciej nad ranem. Właściwie to w nocy dopiero skończyłam się pakować... (no ale pakowanie się na pół roku to wcale nie taka prosta sprawa). Z rana czekały na nas kolejne niespodzianki. Mimo, iż z domu wyszliśmy o godzinie ósmej, to Wrocław opuściliśmy dopiero w okolicach godziny jedenastej. Takiej przyjemności dostarczył nam jeden z
polskich banków, ale może lepiej nie wnikajmy w szczegóły. Ze względu na opóźnienie nastroje znacznie nam się pogorszyły, bo wcześniej ustalony
plan podróży nieco się rozjechał. Jednak klamka zapadła, tabliczka z napisem "Wrocław" oddalała się się coraz bardziej, a my wyruszyliśmy w pierwszy odcinek zaplanowanej przez siebie trasy. Na początek czekało nas jedyne 1000 km, niemieckimi autostradami, by dotrzeć do Francji.Na szczęście dalej wszystko szło zgodnie z
planem. O ironio, im bardziej oddalaliśmy się od domu, tym mój humor znacznie się poprawiał.
Drogi w Niemczech są proste jak stół i naprawdę dobrze oznakowane, zatem do Francji, a dokładniej do Strasbourga dotarliśmy po dziesięciu godzinach. Na miejscu czekała na nas Ania, która była kiedyś moją współlokatorką we Wrocławiu. Aktualnie żyje i pracuje we Francji, zatem mój Eurotrip był dobrą okazją, by ponownie się spotkać i porozmawiać. Podczas całej podróży był to jedyny zagwarantowany nocleg, jaki mieliśmy, więc tym bardziej jestem jej wdzięczna za zaproszenie oraz zapewnienie nam dachu nad głową. Ania i jej chłopak Alfred ugościli nas po królewsku. Ich urocze mieszanko na poddaszu kamiennicy podbiło moje
serce. Czułam się jak we francuskim filmie, wyglądając przez okno przed snem. W dodatku po całym dniu podróży nie mogłam sobie wymarzyć lepszej kolacji niż cieplutka
tarta z
tuńczykiem i tiramisu na deser. Po jedzeniu nadszedł czas na zwiedzanie miasta. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od pokazu multimedialnego wyświetlanego na jednej ze ścian Katedry Notre Dame. Tym razem był to pokaz specjalny, bowiem budowla obchodzi w tym roku tysięczną rocznicę istnienia. Poniżej fragment iluminacji świetlnej, jaką mieliśmy przyjemność oglądać. Niestety wieczorne zdjęcia nie są zbyt dobrej jakości, bo podczas całej podróży towarzyszył nam tylko aparat cyfrowy. Lustrzanka, na której pracuje na co dzień pozostała w domu.Po zakończonym pokazie przechadzaliśmy się po wąskich uliczkach z typowo francuską zabudową. Strasbourg jest naprawdę urokliwy nocą. Godzinami mogłabym wpatrywać się w niewysokie
budynki z przepięknymi, kolorowymi okiennicami oraz frontowymi drzwiami sięgającymi naszych głów. Co ciekawe po godzinie 23:00 miasto przypomina wymarłe. Na ulicach robi się pusto... znikają mieszkańcy, a także turyści, bo zamykają się wszystkie lokale, zarówno te z jedzeniem, jak i bary serwujące wyłącznie
alkohol. Właściwie, po godzinie 21:00 ciężko jest w Strasbourgu zjeść coś poza kebabem. My brzuchy mieliśmy już pełne, zatem nie było
mowy o żadnym posiłku. Podczas spaceru zapytałam jednak Anię o typowe dania serwowane w
mieście. Dowiedziałam się, że Strasbourg jak i cała Alzacja słyną z
kwaszonej kapusty, którą najczęściej serwuje się tu z
mięsem i
ziemniakami. Całość jest raczej tłusta i trzeba trafić do naprawdę do dobrego lokalu, aby poczuć klimat tej potrawy.Na naszych zegarkach wybijała północ, zatem powoli kierowaliśmy się w stronę domu. Musicie wiedzieć, że cisza nocna jest przestrzegana w Strasbourgu bardzo skrupulatnie. Najbardziej rygorystyczny pod tym względem jest podobno Plac Gutenberga. Nasi gospodarze opowiedzieli nam zabawną anegdotę na jego temat. Podobno mieszkańcy tegoż placu założyli specjalną stronę internetową, gdzie wrzucane są zdjęcia hałasujących ludzi. Nie udało mi się jej znaleźć w czeluściach Internetu, ale jeśli Wam się uda, to podeślijcie mi link w komentarzu ;).Niestety z powodu zbyt małej ilości czasu nie udało nam się zwiedzić dzielnicy Petit France, ani zobaczyć nowoczesnego
budynku Parlamentu Europejskiego. Mamy jednak powód by wrócić kiedyś do tego pięknego miasta. Poza tym po całym dniu podróży byliśmy już na tyle wykończeni, że potrzeba snu wzięła na nas górę. O poranku Ania znów zadbała o nasze żołądki przynosząc prosto z piekarni cieplutkie, maślane
croissanty.Pyszne, francuskie śniadanie zdecydowanie umiliło nam poranny 40-minutowy test
językowy z angielskiego, który obowiązkowo musieliśmy rozwiązać akurat tego dnia (ach formalności Erasmusa <3). Po wszystkim postanowiliśmy pozbierać swoje manatki i wyruszyć w dalszą podróż, ale o tym opowiem już w następnym
poście ;).