ßßß Cookit - przepis na Niestrawność ojca Mateusza, czyli jadłem w Sandomierzu

Niestrawność ojca Mateusza, czyli jadłem w Sandomierzu

nazwa

Wykonanie

Do dziś nie wiem jak to możliwe, że jedno z najpiękniejszych, najbardziej klimatycznych i mających niekwestionowany potencjał miast w Polsce mogło z siebie zrobić taką prowincję, taką pustynię i taki relikt. Sandomierz znam od dawna, od dawna uwielbiam, wypoczywam tam pełną gębą, mam tam swoje miejsca. Ale nie są to miejsca związane z przyjemnościami podniebienia. Pod tym względem Sandomierz jest peerelowskim reliktem, zdumiewająco wyjałowioną pustynią.
Może to fakt, że i z Krakowa, i z Warszawy jest tam daleko, że droga, która tam wiedzie, przywodzi na myśl perypetie Dantego w piekle - Sandomierz, jedno z najważniejszych historycznie i architektonicznie miejsc w Polsce, przepiękne miasto kojarzące się ze Śródziemnomorzem, było przez całe dekady omijane przez mody i ruch turystyczny. Aż w końcu przybył tam Ojciec Mateusz, cała Polska obejrzała Sandomierz w HD, i zaczęły tam się zjeżdżać kawalkady autokarów.
(Dodajmy, że potem przybył jeszcze znakomity prokurator Szacki Zygmunta Miłoszewskiego, ale on jakoś włodarzy Sandomierza nie ucieszył. Jeśli zagłębicie się w "Ziarno prawdy" - co zdecydowanie zalecam - przeczytacie tam wiele o kulinarnych mękach Szackiego).
Wskutek najazdu turystów na tej kulinarnej pustyni, gdzie nie sposób było nawet napić się wieczorem piwa, nie wspominając o zjedzeniu czegoś, co nie byłoby starym schabowym w zatłuszczonej panierce, na tej ziemi przeklętej przez Ceres, boginię kulinarnego urodzaju, oraz opuszczonej przez Dionizosa, boga dobrej imprezy (w średniowieczu Sandomierz słynął z winnic!), coś drgnęło. Pełen dobrych myśli ruszyłem więc ponownie na rekonesans. Owszem, rzeczywiście, coś drgnęło. Niestety, w przeważającej większości chodzi o konwulsyjne drgawki.
Jest coś zdumiewającego w tym, jak Sandomierz próbuje nadrobić stracone lata, jak poszukuje tożsamości, unikatowej oferty, lokalnego produktu. Reklamuje się tam między innymi typowe sandomierskie krówki ceramiczne (takie figurki - durnostojki), typowe sandomierskie zapałki (tak!), a w knajpach pod hasłem "po sandomiersku" albo "z nadzieniem sandomierskim" znajduje się nadzienie z szynki i startej goudy. Sandomierzu, jesteś sadowniczym zagłębiem Polski, uprawiasz najlepsze na świecie morele, przejazd przez twoje peryferia wiosną, gdy kwitną jabłonie, jest doznaniem ekstatycznym. Masz swój unikatowy krzemień pasiasty, masz nawet Ojca Mateusza, na miłość boską. A tożsamości szukasz w krowach i zapałkach?
Restauracja Sarmacka
ul. Zawichojska 2
O jedzeniu wiele Wam nie powiem, nie dane mi było. Weszliśmy we troje, w sobotni wieczór, w podwoje tego odpicowanego szlacheckiego dworku tuż poniżej Bramy Opatowskiej, mieszczącego prócz restauracji także hotel "Sarmata". Miejsce to ma ambicje uchodzić za najbardziej ekskluzywne w Sandomierzu. Usiedliśmy sobie grzecznie przy stoliku. Sami, bo nikt z obsługi sali, udekorowanej starymi mapami i portretami przodków, nie pofatygował się, żeby zaproponować nam stolik. Mniej więcej połowa miejsc była wolna. I tak sobie siedzieliśmy, a kelnerki ćwiczyły się w sztuce unikania kontaktu wzrokowego. Te zdumiewające zawody olewania klienta przerwał w końcu jeden z nas, Brytyjczyk rodowity, obeznany w nieco innych standardach. Udało się mu uprzejmym skinieniem powstrzymać kelnerkę po raz kolejny przemykającą koło nas jakbyśmy byli kłopotliwym i niespodziewanym incydentem, z którym nie wiadomo co zrobić. "Ale czy Państwo są gośćmi hotelowymi?" - zapytało nieszczęsne, zakłopotane dziewczę. Nie byliśmy. "To nie możemy Państwa obsłużyć, bo dziś obsługujemy tylko gości hotelowych - usłyszeliśmy. - Mamy ich bardzo dużo". Widząc moje zdumienie, potęgowane faktem, że na oko połowa sali była pusta, kelnerka sama z siebie pobiegła po "szefa". Ów dla naszego zaskoczenia wyrozumiałości nie okazał. Potwierdził, że obsługują tylko gości hotelowych, bo mają takie straszne obłożenie. Gdy śmiałem zapytać, czemu wobec tego nie mogłem przeczytać karteczki tej treści na drzwiach i czemu przez jakieś kilkanaście minut płonnych nadziei nie powiedziała mi o tym ani jedna z kelnerek, dowiedziałem się tylko, że na pewno nie było to - bo takiego wyrażenia użyłem - "dwadzieścia" minut. Że przesadzam.
Rozumiem, że można sobie nie radzić z wydolnością kuchni, z obsługą sali. Być może zbudowało się sobie za duży hotel, zbyt obszerną restaurację, za dużo stolików się nastawiało, i potem jest rozpacz. Wszystko rozumiem. Nie rozumiem tylko, dlaczego nikt mi tego nie powiedział od razu, tylko udawano, że nie istnieję. Nikt na koniec nie powiedział "przepraszam". Bo przecież w sarmackich dworach się nie przeprasza. Zatem, drodzy Czytelnicy, Restaurację Sarmacką omijajcie szerokim łukiem.
Pokusa, bar kanapkowy
róg Opatowskiej i Rynku
Takiego miejsca w Sandomierzu brakowało: szybkiej przekąski, niezobowiązującej i niedrogiej. I wszystko byłoby tu fajnie, gdyby nie... no właśnie, gdyby nie te wkurzające drobiazgi. Weźmy taką na przykład pizzę wegetariańską: niby wszystko ok, niby z piecyka wyjęta a nie z mikrofali, ale od czasu, gdy w latach 90. pojawiły się w Polsce pierwsze pizzerie, wiele się zmieniło. Pizza wegetariańska od lat nie oznacza już placka z sałatką warzywną. Albo takie na przykład naleśniki. Są w wersji meksykańskiej, są w wersji sandomierskiej. O nadzieniu sandomierskim była już mowa, meksykańskie okazało się przyzwoitym chili con carne, tylko ten naleśnik. Gruby, mączysty, za grosz w nim lekkości, chrupkości, finezji, danie sprawia wrażenie chili wylanego na kapeć. Ale w całym kontekście, pośród tamtejszej mizerii, "Pokusa" wypada nieźle. Można wpaść na kanapkę i kufel piwa. Ale cudów się nie spodziewajcie.
Świat pierogów
ul. Sokolnickiego 10
Maleńka klitka, w tej klitce lada chłodnicza, w ladzie chyba ze dwadzieścia rodzajów pierogów. Jeden w drugi równiutkie, nazwy przyjemne, skład nadzienia obiecujący, ambitny, pomysłowy. Na ścianach fotosy z serialu, przed wejściem dumny napis "Tu jada Ojciec Mateusz!". Na rozstawionych przy ul. Opatowskiej reklamach tego lokaliku czytamy, że możemy tam zjeść pierogi "domowe". Serio, "domowe" zostało wzięte w cudzysłów. I tak sobie myślę, że słusznie. Bo niby te pierogi są domowe, ale jednak okazują się "domowe".
Zjedliśmy tam masę fajnych i ciekawych kombinacji - można wybrać porcję dużą (17 sztuk) albo małą (11) i skombinować ją dowolnie. Dużą najecie się jak wściekli. Najlepsze okazało się nadzienie zwykłe i tradycyjne, czyli moje ukochane ruskie. Były ciekawe: z kapustą kiszoną i mięsem, z kaszą gryczaną i boczkiem, z rokpolem i orzechami, czy - bardzo ciekawe - z chrzanem, ziemniakami i boczkiem. Oczywiście także z owocami, Lepsza Połowa jadła i chwaliła. Nadzienie "sandomierskie" okazuje się, jako się rzekło, składać z sera i szynki, i wiele to mówi. No i niby wszystko fajnie, wszystko sympatycznie, ale pierogi z chłodni trafiają do mikrofalówki, w efekcie ciasto okazuje się sztywne i twardawe, nadzienia mają fajne smaki, ale konsystencję nieodmiennie papkowatą, jedno w drugie przepuszczone przez mordercze noże malaksera. A barszczyku nie zamawiajcie, broń Boże. Z proszku go robią, jak sądzę. Niestety. Co zdumiewa, bo równocześnie pływają w nim kawałki ćwikły. Tak mało brakowało, żeby było pięknie.
Bruschetta, pizzeria
Mały Rynek
Czy ja kiedyś narzekałem na pizze nieortodoksyjne, na kombinacje niewłoskie, na wszelkie pizze "chłopskie", "góralskie", czy "pizze kebab"? Tu musiałem poniekąd odszczekać. Poniekąd oczywiście, bo oferta "Bruschetty" nie ma nic wspólnego z żenującą kokieterią pizzerii oferujących pizze z oscypkiem czy, kiełbasą wiejską. Jest to pomysł świadomy, przemyślany, słowem - jakiś.
Oczywiście, kto chce, zje tu pizzowe klasyki. Ale ponadto można tu też popróbować pizzy z kiełbasą, kiszoną kapustą i cebulką (smakuje jak pieróg z bigosem. I, o dziwo, smakuje świetnie), z kaszanką, była pizza dyniowa (ale mimo faktu, że rzecz miała miejsce w środku sezonu na dynie, dynia była konserwowa - więc nie wziąłem), była też pizza ziemniaczana (położona, niestety - papryki naładowano tam tyle, że ziemniak się nie przebił. Wiem co mówię, pizzę ziemniaczaną robię, zobaczcie sami >> ). Generalnie wrażenia bardzo pozytywne - było pomysłowo, wesoło, a elementy kanoniczne, czyli np. ciasto, były bezbłędne. "Bruschetta" w niedzielne popołudnie była pełna gości, co najlepiej świadczy o tym, że jest światełkiem w tunelu, wysepką nadziei w morzu sandomierskiej przeciętności. Trzymam kciuki. Chociaż pani zza kontuaru, na pytanie, kto te wszystkie kombinacje powymyślał, z rozbrajającą szczerością odparła, że zostały znalezione w... internecie.
Źródło:http://facetznozem.blogspot.com/2012/09/niestrawnosc-ojca-mateusza-czyli-jadem.html