ßßß Cookit - przepis na Co jest w środku?

Co jest w środku?

nazwa

Wykonanie

Czuje się jak po apokalipsie. TAK! Skończyłam sesję. Uwielbiam karteczki samoprzylepki i moją tubkę z pisakami we wszystkich kolorach świata, ale chwilowo mam ich dość. Przychodzę do domu, siadam, bimbam sobie. Nicnierobię. Czuję się jakby mnie wypuszczono z zakładu karnego z zaostrzonym rygorze, oblepionym kolorowymi odblaskowymi post-inami i ze stempelkami w kształcie pomarańczowych kwiatków na ścianach. I mogę czytać co chcę! No bo proszę was, wszystko, co ostatnio czytałam, brzmi jak porażka: S truktura rewolucji naukowych, Struktura teorii psychologicznych, Filozofia nauk przyrodniczych, Naukoznawcza analiza porównawcza (uwierzcie mi, wiem z tego tyle samo co wy :) ). Ooo nie, koniec!
A ile mi się fantastycznych mądrości z notatek uzbierało! Ale napisze o nich następnych razem. Póki co mam potrzebę ciśnięcia ich w kąt i leżcie-sobie-tam-brzydale. Za to po ostatnim egzaminie wróciłam do domu i zaczęłam piec. Nie wyobrażałam sobie, żebym miała robić cokolwiek innego - to się rozumiało samo przez się. Zdaję, dziękuję, dowiedzenia, to teraz sobie zrobię babeczki. Normalna kolej rzeczy. Jak oddychanie.
Ano właśnie. Co w środku? Nikt nie mógł zgadnąć. A i sama nie wpadłabym, żeby dodać 'to' do środka - gdyby nie czerwone pudełko, które stało na półce na wysokości mojego wzroku, gdy robiłam herbatę. Zanim się dobrze zastanowiłam, zawartość pudełka wylądowała w muffinach. Po upieczeniu stwierdziłam, że no jednak mogłam się zastanowić, co z tego wyjdzie, bo nie tak to sobie wyobrażałam. Ale zaraz potem i to wyleciało mi z głowy, bo okazało się, że wyszło super. Zaniosłam do spróbowania i nikt nie wiedział co jest w środku, a jak nie wiadomo co, ale dobre, to podobno jeszcze bardziej kręci.
A na końcu przyszedł mój brat i zjadł wszystkie 6 muffinek, jakie dla niego zostawiłam w puszce - NARAZ.
No dobrze, ale miałam powiedzieć, co jest w środku. Brawa należą się... ptasiemu mleczku. TAK, jak się przez chwilę zastanowić, to nie da się go upiec tak, żeby zostało w całości, w lekkiej piance. No o tym nie pomyślałam. Pełna nadziei wpakowałam po kwadraciku do środka i zadowolona włożyłam do piekarnika. Jakie było moje zdziwienie, kiedy muffinki się na wierzchu rozdziawiły, a w środku - gdzie jest moja pianka?
Upiekło ją. I to był strzał w dziesiątkę. Muffinki w środku się rozwarstwiły, na wierzchu cudownie przyrumieniły i nabrały chrupiącej skorupki. Jakim cudem - nie wiem. Nad niektórymi rzeczami nie trzeba się za bardzo zastanawiać. Ptasie mleczko jest bardzo słodkie, więc nie trzeba dodawać dużo cukru. Ten przesłodzi piankę, a to ona ma być tu najważniejsza. Ptasie mleczko trzeba najpierw oskalpować - pozbyć się czekolady ze ścianek prostokątnych kawałków. Nie przepadam za akurat za tą, którą oblewa się pianki, poza tym nie chciałam, żeby muffinki były choć trochę czekoladowe. Wystarczą im już migdały, które jeszcze wrzuciłam do środka - z czekoladą byłoby za dużo szczęścia naraz.
Składniki:
szklanka mąki
1/4 szklanki cukru
pół łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
jedno duże jajko
1/4 szklanki oleju
pół szklanki mleka
3 garście posiekanych migdałów
ptasie mleczko - tych prostokącików tyle, ile połowa muffinek - jeśli wyjdzie wam 9 jak mnie, to 5 ptasich mleczek, jak macie mniejsze foremki i napełnicie np. 12 foremek, to analogicznie 6 ptasich mleczek.
Przygotowanie:
W jednej misce zmieszaj mąkę, proszek do pieczenia, sodę i sól. W drugiej - cukier, jajko, olej i mleko i dokładnie wymieszaj, aż do rozpuszczenia się większości cukru. Następnie przelej zawartość do miski z mąką, wsyp migdały i wymieszaj drewnianą łyżką. Masę przekładaj do foremki na muffiny, napełniając każdą dziurkę do 1/3 wysokości. Oskalpuj ptasie mleczko - z każdego kwadracika odcinaj nożem czekoladę z każdej ścianki. Poprzekrawaj prostokąciki na pół i każdy taki kawałek wkładaj w już trochę wypełnione muffinowe papierki. Następnie wypełnij wszystkie już do 2/3 wysokości pozostałym ciastem. Piecz 30 minut w 190 stopniach C. Wyjmij i dobrze przestudź. Muffinki będą tuż po upieczeniu bardzo "otwarte" - z takimi rozdziawionymi paszczami u góry, które potem, pod wpływem ostudzenia, trochę się domkną. Najlepsze w tym samym dniu, ale równie dobrze można włożyć do metalowej puszki i przechowywać w niej do paru dni.
J.R.R. Tolkien - Władca pierścieni. Drużyna pierścienia
Czuję jakiś taki dyskomfort, że mam pisać o Władcy pierścieni. No bo co odkrywczego powiedzieć? Że fajne? No przecież, i to jak. Że grube? Nie inaczej. No dziwnie. Zresztą mi samej nie chciałoby się czytać po raz nie wiadomo który, że pierścień, hobbici, że to genialne, że gollum i my treasure - większość osób oglądała film. Wiadomo o co chodzi. Ale chce napisać o czymś innym. O moim zmaganiu się z Tolkienem. Bo to nie było tak, że wzięłam do reki, pomyślałam "ale czad ci hobbici" i lekturka na jedną noc. O nie nie. Trzy razy się przymierzałam. Za pierwszym poddałam się po 50 stronach, za drugim dociągnęłam trochę dalej, ale generalnie: też nie bardzo. I dopiero teraz mogę powiedzieć, że mi się podoba. Jestem święcie przekonana, że do niektórych książek trzeba dorosnąć, trzeba po nie sięgnąć w odpowiednim momencie. Z niektórymi tytułami to nie jest tak hop siup. Władca taki jest. Trzeba sobie dać na niego czas, czytać spokojnie, bo to książka drogi - Frodo pierścień dostaje, zbiera kmiotków i idzie. I idzie, i idzie, i idzie... I tak przez trzy części. W moim wydaniu przez ponad 1300 stron. Chodzi, człapie, ześlizguje się, stąpa ostrożnie albo biegnie, ucieka, przeskakuje, coś go łapie za nogę, ktoś komuś nogę ucina mieczem, coś się w nią wbija albo owija dookoła. Powieść dla chodziarzy.
Źródło:http://bookmeacookie.blogspot.com/2011/02/co-jest-w-srodku.html