Wykonanie
Postanowiliśmy jednak oddać się w pobliżu kulinarnej uczcie. Udaliśmy się do karczmy, której nazwy nie wymienię, ale
powiem że w Zakopanem są dwie. Przy wejściu siedział mężczyzna w stroju góralskim, ze spuszczoną głową. Na moje dzień dobry nie odpowiedział nic, tylko podniósł głowę i ją opuścił. Spoglądając na niego skojarzył mi się z żołnierzem Wermachtu, załamanego klęską swojego
kraju. Taką fotografię pamiętam z zakupionej ostatnio książki „Historia III Rzeszy”. Taka fotografia znajduje się w dziale „Klęska”. Bynajmniej nie wiążę Zakopanego z byłą III Rzeszą, takie skojarzenie obrazu jedynie mi się nasunęło.Weszliśmy do środka. Było pusto i mało zachęcająco, przynajmniej przez sam zapach. A na zewnątrz mężczyzna nadal nie zmienił swojej pozy ignorując nas kompletnie. Odeszliśmy zatem kierując się w stronę centrum.Pośrodku Krupówek przyznaję uległem hipnozie za sprawą widoku kręcących się szaszłyków, pięknych
golonek,
kaszanki, ognia i muzyki góralskiej grającej na żywo. Jeszcze nie wiedziałem, że oto nadchodzi kolejna kulinarna porażka. To, co zamówiliśmy było odpowiednikiem masowego przemiału turystów, szybkiego i bezdusznego jadła, bez jakiejkolwiek jakości obsługi. Bez wymagań zjedliśmy, a raczej chcieliśmy zjeść szaszłyka,
kiełbaski i pieczone
ziemniaki. No ale cóż,
ziemniaki były w połowie czarne jak węgiel, a
kiełbasa takiej jakości, że sam nie wiem, czy zrobiono ją z czegoś, co kiedykolwiek żyło. Z regionalnym wciskaniem kitu, że tak ma być.Niezaspokojone pragnienie dopieszczonego w przygotowaniu, swojskiego jadła skierowało nas do kolejnej przystani konsumpcyjnej.Ucieszyłem się, bo w środku byli goście, czyli nie jest źle. Usiedliśmy. Musiałem przyzwyczaić wzrok do specyficznej atmosfery świetlnej panującej w izbie, wynikającej z dużej ilości nieosłoniętych i sterczących niczym oskarżycielskie palce żarówek energooszczędnych. Jak najbardziej jestem proekologiczny, jednak jarząca zimnym światłem żarówka w kształcie
ślimaka patrzyła mi prosto w oczy i wymuszała myśl o rachunkach, które właściciel karczmy płaci co miesiąc za prąd, bynajmniej nie ukazując go w ciepłym świetle dbającego o środowisko. Świeczek nie zapalono. Paleniska, będącego centrum karczmianej izby również. Na stołach, w równych rzędach, niczym fregaty stały śnieżnobiałe, papierowe serwetki. Ostatnio podobny obrazek widziałem w zatoce, na zlocie żaglówek w zeszłym roku w Gdyni.Przy stoliku obok zakończyła swój wieczór grupa Skandynawów. Pozostawiona przy rachunku kwota odbiła się szerokim echem wychodzącego z ust kelnera „o k…a”. Nie wiem, czy świadczyło to o sukcesie, czy o porażce obsługi, którą wykonał przed naszym przybyciem. Podjąłem zatem wyzwanie dokonania zamówienia. Poprosiliśmy o
wódkę na początek i dwie zupy stwierdzając, że resztę później, jak się zdecydujemy. Mina jego wyraziła zażenowanie. Po drugiej stronie izby grupa Polaków spożywała zupy przepijając zimnym
piwem. Znam ten proceder obserwując go już wielokrotnie ... wymiana płynów ciepło-zimno jest zadziwiająco dość popularna. Dwa klasyki: żur i grzybowa – letnie, zbyt gęste i na pewno nie pierwszej świeżości, aczkolwiek w
normie spożycia. Małe znaczenie już teraz, czy żur podhalański, czy staropolski – bezduszny był, letni i „bezpłciowy”. Mimo mojej deklaracji o dalszym zamówieniu długo dane mi było oczekiwać na możliwość jej zrealizowania. W końcu zamówione, dostarczone. Placki po zbójnicku i korytko świniobicie. Placki zrozumiałe, bo nic dodać nic ująć placki ziemniaczane z gulaszem. Hybryda polskiej kuchni po zbójnicku bo z
oscypkiem, w tej wersji na pewno ze scypkiem. Korytko świniobicie to wszystko, co najlepsze z warchlaka. Zaprezentowane istotnie w korytku, w wersji z
białą kiełbasą,
kiszką, kawałkiem
szynki w
sosie pieczeniowym,
ziemniaków puree i
kapusty zasmażanej. Po kilku kęsach pojawił się u mnie grymas, który mógłby zostać odczytany jako uśmiech, był to jednak grymas rozpaczy. Regionalność Podhala oddalała się w blasku żarówek energooszczędnych, ponieważ
kiełbasa była znów letnia, a
kiszka usmażona we fryturze pękła już dawno i wyglądała niczym łuska armatnia lekko dymiąca. Bez zarzutu sama
kapusta.
Szynka smakująca jak trocina
mięsna zamaskowana sosem. Obok mnie małżonka, która żuła gumę ziemniaczaną, zalaną gulaszową bryją, surówka z
ogórków i
papryki konserwowej postawiła kropkę nad „i” ... Przypomniał mi się mój francuski szef kuchni i dobry znajomy Alain Renaudin, gdy objeżdżając Burgundię z radością prezentował mi dorobek regionu. Kiedyś żywo i dość brutalnie dyskutował z jednym z kucharzy, gdy danie nie spełniło jego oczekiwań. Z kim miałem o tym podyskutować tutaj, patrząc na kucharza stojącego po drugiej stronie baru, w grupie chichoczących kompanów. Tyle o kolejnej z dwóch izb, które prym
wiodą w stolicy Podhala.